Nr 12 zima 2024 rozmowy Agnieszka Jankowska-Marzec, Anna Budzałek

Dałam im drugie życie. Zakamarki sztuki

Z Anną Budzałek rozmawia Agnieszka Jankowska-Marzec

Agnieszka Jankowska-Marzec: Chciałabym rozpocząć naszą rozmowę od pytania, które od dawna pragnęłam ci zadać: na czym polega specyfika pracy kuratorki w instytucji? Jesteś związana z Muzeum Narodowym w Krakowie od blisko dwudziestu lat, więc na pewno masz na ten temat różne przemyślenia.

Anna Budzałek: To dobre pytanie, bo sama się nad nim niejednokrotnie zastanawiałam. Kiedyś, na początku, czyli mówimy o czasach sprzed ponad dwóch dekad, wydaje się, że było łatwiej, prościej, bo kuratorowanie wystawy nie było związane z mnogością procedur czy koniecznością skupiania się na sprawach czysto formalnych. Mam wrażenie, że każdy wiedział, co ma robić, co do niego należy, tworzyliśmy zgrany kolektyw. Oczywiście, dawniej – i także obecnie – konserwatorki musiały mieć odpowiednio wcześniej spis prac, aby przygotować je pod względem konserwatorskim, czyli sprawdzić, w jakim są stanie zachowania, czy są ramy do wybranych obiektów itp. Jednak wtedy wystaw organizowano znacznie mniej. Oczywiście, jeśli temat wystawy wymagał kwerend w innych instytucjach czy u osób prywatnych, wcześniej należało rozpocząć wyszukiwanie dzieł. Mam jednak wrażenie, że wszystko było prostsze, zdecydowanie mniej sformalizowane. Istotniejsze było chyba zbiorowe zaangażowanie wśród pracowników, większa liczba osób mogła się w wystawę włączyć, może nie spontanicznie, ale zdawała sobie sprawę, że trwają nad nią prace i mogła w nich na różnych poziomach uczestniczyć. Obecnie cały proces tworzenia wystawy jest bardziej sformalizowany, czyli: jedno – to zgłoszenie propozycji wystawy do dyrekcji, drugie – to zadecydowanie przez dyrekcję, albo też osoby do tego upoważnione, o przestrzeni wystawowej, no i tym samym „ustawienie wystawy”, którą się chce zrealizować, w kolejce i – co najważniejsze – nadanie jej odpowiedniej rangi, co już wiąże się z budżetem.

Czyli proces trwa bardzo długo.

Tak. Nie mówię, że to jest złe, dla pracy merytorycznej nad wystawą nawet bardzo korzystne, ta bardzo wielka dbałość o to, żeby wypełnić wszystkie formularze i mieć wszystkie wymagane zgody. Wystawa to proces, na który składa się wiele elementów, a które winny się szczęśliwie spotkać. No i jest oczywiście magiczna kwestia, najważniejsza – czyli budżet. Dawno temu kuratorka nie do końca miała świadomość, ile wynosi budżet.

Skupiała się więc wyłącznie na kwestiach merytorycznych.

Tak. Teraz mamy koordynatora od spraw rzeczywiście pozamerytorycznych, który bacznie pilnuje wydatków i realizacji wystawy na wszystkich jej etapach, od zatwierdzenia scenariusza do szczęśliwego otwarcia ekspozycji. Wiem, że w innych instytucjach koordynatora określa się mianem producenta wystawy.

Obecnie cały proces tworzenia wystawy jest bardziej sformalizowany, czyli: jedno – to zgłoszenie propozycji wystawy do dyrekcji, drugie – to zadecydowanie przez dyrekcję, albo też osoby do tego upoważnione, o przestrzeni wystawowej, no i tym samym „ustawienie wystawy”, którą się chce zrealizować, w kolejce i – co najważniejsze – nadanie jej odpowiedniej rangi, co już wiąże się z budżetem.

Dokładnie tak.

To ładnie brzmi. I rzeczywiście obecnie jest dużo rzeczy zdjętych z głowy kuratora, ale budżet jest podstawową kwestią, bo decyduje nie tylko o tym, jaka przestrzeń zostaje nam przydzielona na wystawę, ale i o możliwościach aranżacyjnych, promocyjnych, edukacyjnych.

Budżet wpływa także, może nie bezpośrednio, ale nie jest bez znaczenia, gdy rozważamy kwestię frekwencji…

To prawda, kolejne magiczne słowo to właśnie frekwencja. Jak sprawić, żeby wystawa cieszyła się zainteresowaniem? Najważniejszy jest oczywiście ciekawy pomysł kuratorki, która, tak jak ja, jest także badaczką. Najczęściej pokazuję na wystawach prace artystów, którzy nie są w pierwszym szeregu rozpoznawalności czy – inaczej mówiąc – popularności, nie są tak znani wśród szerokiego grona odbiorców, jak choćby Olga Boznańska czy Jacek Malczewski, i za każdym razem towarzyszy mi pewna doza niepokoju, czy z „moimi” artystami uda mi się trafić do szerokiej publiczności. Gdy zajmuję się sztuką powojenną, trzeba włożyć więcej wysiłku, żeby zwrócić swoją propozycją wystawienniczą uwagę. Nie tylko na zewnątrz, ale i wewnątrz muzeum. Fakt, że realizuję wystawy artystów powojennych nigdy nie spotkał się z dezaprobatą moich przełożonych, ale mam także świadomość, że nie odbywają się w najbardziej reprezentacyjnych przestrzeniach wystawienniczych. Chociaż, z drugiej strony, szczęśliwie nie generują jakichś wielkich kosztów, bo nie urządzamy ich w słynnej sali wystaw zmiennych w Gmachu Głównym, ale przede wszystkim, do niedawna w Pawilonie Józefa Czapskiego.

Pracując w instytucji, jesteś także często angażowana do działań w zespołach kuratorskich. Ostatnio byłaś jedną z kuratorek i kuratorów, przygotowujących dwie ekspozycje: XX + XXI. Galeria Sztuki PolskiejNowoczesność reglamentowana. Modernizm w PRL. Czy w ogóle jest możliwe, działając w takich zespołach, wdrożenie, a może lepiej użyć słowa: „przemycenie” własnej wizji ekspozycji?

Przyznam szczerze, że po raz pierwszy miałam doświadczenie tego rodzaju przy pracach nad wystawą stałą w Galerii Sztuki Polskiej XX i XXI w. Szczęśliwie było to tak zorganizowane, że otrzymaliśmy prostą informację: każdy zajmuje się swoim, w cudzysłowie oczywiście, przedziałem czasowym. Czyli ja zajmowałam się sztuką powojenną (1945–1989). Nie było więc powodu, aby próbować kształtować według własnego uznania całość ekspozycji, nie o to zresztą chodziło. Miałam za to swobodę w kształtowaniu jednego z puzzli tej układanki. Nie było to łatwe zadanie, bo „moimi” artystami powojennymi udekorowałabym całą galerię. Otrzymałam jedną salę, co i tak bardzo mnie ucieszyło, wydzielono także ze sztuki powojennej konceptualizm i abstrakcję geometryczną, które zajęły swoją osobną przestrzeń, więc biorąc pod uwagę warunki, nie byłam w złej sytuacji. Bardzo ciekawym doświadczeniem podczas pracy były wspólne „posiadówki” z kolegami i koleżankami zajmującymi się innymi częściami galerii, sztuką młodopolską czy międzywojenną, czyli wspólne oglądanie prac i ich wzajemna bardzo twórcza weryfikacja.

Trochę ryzykowne, bo każdy z was zapewne przywiązany był do własnej wizji, jak jego kawałek ekspozycji powinien wyglądać?

To prawda, ale myślę, że było to, nie przesadzając, naprawdę fantastyczne doświadczenie. Bo wydaje mi się, że przez lata pracy, nieuchronnie, wpada się w jakieś koleiny, utarte schematy myślenia, zapomina się, że z boku też jest ktoś ciekawy albo jakaś sztuka warta zauważenia, więc ta wspólna ocena wyboru była bardzo dobra i bardzo potrzebna. Oczywiście, nadal pozostawał kłopot z przestrzenią. Nadal brakuje mi miejsca, nadal czuję się niewypowiedziana, i to zapewne nie jest pełen obraz sztuki powojennej, ale to nie było główną ambicją; raczej chodziło o zasygnalizowanie różnych wątków w niej obecnych. Jak zwykle, II Grupa Krakowska jest najszerzej reprezentowana, ale to jest specyfika Krakowa i – jak wiemy – to właśnie ci artyści mieli ogromny wpływ na obraz polskiej sztuki po roku 1945.

Wystawa “Adam Marczyński. Liryzm i Forma”, 29.09-31.12. 2023, Pawilon Józefa Czapskiego, fot. Anna Budzałek
Wystawa “Adam Marczyński. Liryzm i Forma”, 29.09-31.12. 2023, Pawilon Józefa Czapskiego, fot. Anna Budzałek

Jak już wspominałaś, swoje kameralne projekty wystawiennicze realizujesz głównie w Pawilonie Czapskiego; są to głównie twoi ulubieni „powojenni” artyści. Ostatnio pokazywałaś prace Adama Marczyńskiego na wystawie zatytułowanej Liryzm i forma. Jak odkurzyć z muzealnego kurzu takiego klasyka?

Zacznę od tego, że pierwszym impulsem, żeby pokazać trochę innego Marczyńskiego, nie takiego, którego możemy zobaczyć na wystawie stałej, czyli w szufladce „abstrakcja geometryczna”, było moje doświadczenie z 2017 roku, kiedy przygotowywałam wystawę artystów II Grupy Krakowskiej z okazji 60. rocznicy powstania grupy. Udało mi się wtedy sięgnąć po prace nieoklepane, ukazać tuzów sztuki nowoczesnej często w momencie podejmowanych przez nich artystycznych prób, twórczych poszukiwań, a nie jako już spełnionych twórców. Cieszyło mnie, gdy sporo moich kolegów, wytrawnych historyków sztuki, wielu było zaskoczonych, widząc te prace, i czasami nawet miało kłopoty z ich identyfikacją. Pytali: to jest Brzozowski? Marczyński? Niemożliwe! Postanowiłam iść tym tropem przy okazji pracy nad wystawą Marczyńskiego. W naszych zbiorach posiadamy całą paletę przeróżnych jego prac na papierze, grafik, monotypii, rysunków, szkiców. Jest to niezwykły zbiór. I tu powiem bardzo ważną dla mnie rzecz, chociaż może to zabrzmieć jakoś tak podniośle. Postrzegam pracę muzealnika jako osoby, której zadaniem jest przywoływać z niepamięci nazwiska twórców, którzy gdzieś nam umykają, którzy obecnie może nie są na topie, a kiedyś byli.

Może skończyła się na nich moda?

Ach, to jest bardzo ważny aspekt. Właśnie moda. O tym się głośno nie mówi, ale przecież tak jest, że jest jakaś „fala” popularności, artysta lub artystka jest wystawiany, jest kupowany i nagle zainteresowanie jego twórczością maleje. Tak było m.in. z Marczyńskim. Prace pokazywane na wystawie wyciągnęłam z magazynu. Co to to znaczy – wyciągnęłam z magazynu? Dałam im drugie życie, nie tylko ja, ale i konserwatorzy, którzy muszą na nie spojrzeć czułym okiem. Więc to, co zobaczyli, było warte czasami pełnej konserwacji. Po prostu. Staram się nie myśleć o magazynach jako o smutnej przechowalni, gdzie artysta czeka, aż ktoś jego prace ponownie dostrzeże. To miejsce jest jak drogocenny skarbiec, w którym znajduje się nasza artystyczna spuścizna. Marczyński kiedyś zbierał znakomite recenzje. Cieszył się zainteresowaniem muzealników i kolekcjonerów, bo pozyskiwali go do swoich kolekcji.

Ale obecnie nie krąży w obiegu, jest go jakby mniej.

Niestety.

Czyli ta wystawa jest takim „mini”-monograficznym pokazem?

Nie, ta wystawa nie jest monograficzna. Ona pokazuje artystę, jak ja to lubię mówić, w procesie, w drodze, jaką przebywa, żeby gdzieś na końcu ostatnich dwóch dekad swojej aktywności twórczej poświęcić się abstrakcji geometrycznej. Wystawy monograficzne są trochę niebezpieczne, bo może się okazać, że mamy do czynienia z artystą, na którego w pewnym okresie była właśnie moda. Że był „wytworem swoich czasów”, popularnych wtedy tendencji, i sobie nieźle radził na rynku, jakkolwiek to zabrzmi, a po tych kilku dekadach jego twórczość wydaje się miałka. Dziwimy się, jesteśmy zaskoczeni, że kiedyś cieszył się ogromnym uznaniem. Obawiam się takich pokazów. Widziałam kilka wystaw monograficznych różnych twórców, gdzie pomyślałam sobie, że może warto dokonywać większej selekcji, nie wszystko pokazywać. Przygotowując ekspozycję Marczyńskiego, też miałam sporo wątpliwości, np. co do obrazów z końca lat 40.: zastanawiałam się, czy warto pokazywać, że artysta „próbuje”, aż tak próbuje. Czasem miałam wrażenie, że robi krok w tył swoim malarstwem. Ale zaryzykowałam. Ufam, że nie wyszło to na niekorzyść twórcy, bo rzeczywiście przyświecała mi idea dokumentowania pewnej drogi, którą on odbywa, i ujawniania różnych zakamarków sztuki, w które on wchodzi, z których potem się wycofuje, żeby jednak stwierdzić, że to nie to.

Wystawa “Adam Marczyński. Liryzm i Forma”, 29.09-31.12. 2023, Pawilon Józefa Czapskiego, fot. Anna Budzałek

Ale takie spojrzenie na twórczość jest bardziej prawdziwe. Pokazuje, że każdy artysta, może z jakimiś wyjątkami, ma za sobą okres prób i błędów.

Nie stawiam artystów, że tak powiem, na pomnikach, tylko przyglądam się ich twórczości. A z drugiej strony myślę, że skoro moi poprzednicy w muzeum, wytrawni historycy sztuki i muzealnicy, dokonywali kiedyś zakupu jego prac, jak i innych twórców, to ich decyzje miały merytoryczne uzasadnienie.

Przygotowywałaś także wystawy prac artystów nadal aktywnych twórczo, jak choćby Mariana Warzechy czy Ewy Kuryluk. To chyba zupełnie inne doświadczenie niż praca z nieżyjącymi już klasykami awangardy?

Tak, przywołam współpracę z Ewą Kuryluk. To była fascynująca podróż i lekcja, której żaden inny artysta mi nie dał, bo ja wolę pracować z artystami niż, mówiąc wprost, jego bliskimi, spadkobiercami. To jest trudniejsze. Bo jednak uważam, że mnie i artyście przyświeca absolutnie jeden cel. Chcemy, aby został pokazany od jak najlepszej strony. I z artystą jestem w stanie się porozumieć, zdaję sobie sprawę, że mam obowiązek go wysłuchać i zrozumieć, przynajmniej próbować. Z potomkami, z wdowami, nie zawsze przyświeca nam ten sam cel. Nie mówię, że mamy dwa różne czy wiele różnych, nie. Ale wiem, że oni patrzą na twórczość swojego ojca, syna, męża trochę inaczej niż kurator.

Dużo bardziej emocjonalnie na pewno.

Dużo bardziej emocjonalnie. Miałam takie doświadczenie, jako bardzo młoda kuratorka, z panią Agnieszką Ławniczakową. To wybitna, już nieżyjąca historyczka sztuki, specjalistka od twórczości Jacka Malczewskiego. Związana była ze środowiskiem poznańskim, ale w naszym krakowskim Muzeum miałam wraz z nią przygotować wystawę jej ojca, wcześniej pokazywaną w Muzeum Narodowym w Poznaniu.

Którym był…?

Jan Spychalski, związany z międzywojennym, poznańskim Buntem. Bardzo ciekawa postać. To było trudne doświadczenie, bo pani Ławniczakowa występowała w podwójnej roli: muzealniczki – kuratorki wystawy – i córki, która chciała tą wystawą oddać hołd ojcu. A ja patrzyłam na twórczość Jana Spychalskiego nad wyraz obiektywnie. I właśnie widziałam prace, które niekoniecznie musiały być prezentowane, według mnie. I co się okazywało? Pani Agnieszka ustawiała prace, wychodziła, a ja po przyjściu je odkładałam. Pani Agnieszka wracała, pytała, gdzie są prace. Więc koledzy wskazywali, że tutaj są, odłożone na bok. Ona z powrotem je dokładała na wystawę i wychodziła. I chwilę tak to trwało. Potem wreszcie się spotkałyśmy i nastąpiła – powiedzmy –merytoryczna konfrontacja. No i odbyłyśmy po prostu spacer po wystawie, podczas którego tłumaczyła mi swoje racje, a ja przedstawiałam swój młodzieńczy punkt widzenia, mówiąc, bez jakiej pracy wystawa sobie świetnie poradzi. No i spotkałyśmy się szczęśliwie w połowie drogi😊.

Ale umiejętność rezygnacji ze swojej wizji, umiejętność odrzucenia prac, wydaje mi się podczas budowania wystawy jedną z najważniejszych.

Zgadzam się. Wracając do współpracy z Ewą Kuryluk, miałam okazję tę umiejętność przećwiczyć. Bo każda z nas, podczas przygotowania do wystawy, sporządziła swoją listę prac, tych, które ja jako kuratorka chcę pokazać, i tych, które ona jako artystka i często kuratorka swoich własnych wystaw, chciałaby zaprezentować.

To było niełatwe?

Oj tak. Siedziałyśmy naprzeciwko siebie. Ja byłam zestresowana. Bo wiem, że Ewa jest charyzmatyczna i udowadniała mi to za każdym razem, kiedy się widziałyśmy. Po pierwsze, byłam szczęśliwa, że nie chybiałam zanadto i że mój wybór pokrywał się z jej, ale nie zawsze tak było. I wtedy ona mówiła: „Aniu, chcę ci zwrócić uwagę na pracę, którą odrzuciłaś, bo stworzyłam ją wtedy i wtedy, ma dla mnie takie przesłanie, wiąże się z pewnymi emocjami i jest jakimś krokiem w mojej karierze artystycznej. A ta praca… fajnie, że ci się podoba, ale wiesz… to był jakiś wypadek przy pracy”. Była to fantastyczna rozmowa, Ewa była otwarta na moje argumenty, potrafiła słuchać. I podobnie pracowało mi się z nieżyjącym już Marianem Warzechą. Marzył, żeby na wystawie znalazło się kilka prac, których niestety nie udało się nam odnaleźć.

Czyli zniknęły?

To jest à propos tego, co powiedziałaś o modzie. Marian Warzecha w pewnym momencie, w latach 60. i 70., po prostu był modny. Jego prace świetnie się sprzedawały, także zagranicą, znajdowały nabywców zwłaszcza we Włoszech (z którymi był rodzinnie związany) i w krajach skandynawskich. Nie mogliśmy wyśledzić ich miejsca przechowywania czy eksponowania, podejrzewam, że wiszą gdzieś tam… na ścianach prywatnych rezydencji czy mieszkań we włoskich czy skandynawskich miastach. Bardzo nad tym ubolewam, bo w momencie, kiedy mamy do czynienia z artystą, który jest wiekowy i zdaje sobie sprawę, że to jest pewnie ostatnia wystawa za jego życia, no to chciałoby się jak najpełniej i najciekawiej pokazać jego dorobek. To był niezwykle skromny i mądry człowiek. Dystans, jaki prezentował w odniesieniu do siebie jako twórcy i do swojej sztuki, wynikał zapewne z cech jego charakteru, po części, być może także z wieku. Taka postawa wśród artystów należy raczej do rzadkości. Jeśli chodzi o ego to, jak zapewne wiesz, artyści mają się czym pochwalić. Ale dla mnie to jest fascynujące, uważam, że artyści mają prawo uważać się za jednostki absolutnie wybitne, często nierozumiane, niedoceniane. Pewnie wielokrotnie tak się dzieje. Lubię z nimi pracować, staram się ich zrozumieć.

Chociaż twoje życie zawodowe związane jest z Muzeum Narodowym w Krakowie, wiem, że współpracowałaś także z innymi muzeami. Czy wychodzisz z jakimiś propozycjami do nich, czy to się raczej odbywa drogą muzealnych wymian?

Zaczyna się bardzo elegancko, to znaczy prośbą jednej instytucji, m.n.. Muzeum w Gliwicach czy Muzeum Ziemi Lubuskiej w Zielonej Górze, o nawiązanie z nami współpracy. Oni czasami mają pewne pomysły, co by chcieli pokazać, bo wiadomo, że ośrodki mniejsze mają swoją specyficzną publiczność, bardzo otwartą na sztukę, ale też tęskniącą za znanymi nazwiskami. W Zielonej Górze pokazałam malarstwo poświęcone kobietom. I to znów było dla mnie fantastyczne doświadczenie, bo powyciągałam z magazynów znakomite prace, gdzie już nie tyle nazwisko twórcy było istotne, chociaż zawsze dobre nazwisko przyciąga, jak Boznańska, Malczewski czy Weiss, ale także jakość tych prac, niemieszczących się na stałej ekspozycji. Podobnie w Gliwicach, miałam okazję zaprezentować na co dzień nieeksponowane prace artystów II Grupy Krakowskiej.

Najczęściej kuratorujesz wystawy poświęcone malarstwu, ale odkryłam, że dwadzieścia lat temu, przygotowałaś ekspozycję grafika, Tomasza Struka.

To było już dwadzieścia lat temu? Uff, już się tłumaczę. Byłam wtedy rok po studiach i rozpoczęłam pracę w Muzeum Narodowym w Krakowie, w tzw. dziale nowoczesnego polskiego malarstwa i rzeźby. Początkowo miałam nadzieję, że będę pracować w Muzeum Sztuki w Łodzi, ale ostatecznie Kraków mnie przygarnął. Jestem za to bardzo wdzięczna. Ale wtedy okazało się, że mam być kuratorem wystawy laureata Grand Prix Międzynarodowego Triennale Grafiki, właśnie Tomasza Struka. I nie będę kłamać. Nie miałam pojęcia, nie znałam się na współczesnej grafice. Więc odbyłam szybką lekcję, szybki kurs zrozumienia i umiejętności mówienia o grafice, ponieważ przy okazji promocji wystawy, odbywały się różne spotkania z mediami. Poproszono mnie o wywiad, a artysta temu się przysłuchiwał (trochę anegdotyczna i odrobinę przerażająca była dla mnie wtedy ta sytuacja). Próbowałam więc coś opowiedzieć językiem takim, żebym ja sama zrozumiała, co mówię. A artysta cały czas nasłuchiwał. Na szczęście był zadowolony, że tak ładnie umiem opowiadać o jego sztuce. A ja nawet nie pamiętam, co mówiłam, bo byłam zbyt przerażona i przejęta całą sytuacją. Artysta zaproponował mi nawet współpracę kuratorską. No, ale niestety, niewiele później zmarł w Berlinie. Poproszono mnie o napisanie jego nekrologu, i od tego momentu je piszę.

To jest twoje dodatkowe zadanie w Muzeum Narodowym? Pisanie nekrologów?

Tak, jeżeli artysta jest powojenny. Zresztą tacy właśnie umierają obecnie.

Czy nie kusiło cię, aby zając się kuratorowaniem wystaw sztuki aktualnej, chociaż ze względu na profil Muzeum, pewnie to nie jest takie proste…

Parę lat temu byłam kuratorką wystawy Ryszarda Grzyba, jednego z członków warszawskiej Gruppy. Współpracowałam także ze ZPAP Okręg Krakowski, organizującym tzw. Krakowskie Spotkania Artystyczne. Były to jednak sporadyczne przypadki.

Tak naprawdę marzy mi się zorganizowanie wystawy sztuki krytycznej lat 90., do której pasją „zarażono” mnie podczas studiów na UAM w Poznaniu. Wtedy, w drugiej połowie lat 90., moje wykładowczynie, wtedy młode doktorantki.in.in. Iza Kowalczyk, mnie i moim kolegom i koleżankom tłumaczyły to zjawisko. Chciałabym bardzo, nie ukrywam, po raz pierwszy mówię to na głos, zorganizować ekspozycję poświęconą temu zjawisku, bo mam już przygotowaną propozycję.

Wystawa “W stronę Nowoczesności. II Grupa Krakowska. Z kolekcji Muzeum Narodowego w Krakowie” w Muzeum w Gliwicach, 22.04-24.09.2023, fot. Anna Budzałek
Wystawa “W stronę Nowoczesności. II Grupa Krakowska. Z kolekcji Muzeum Narodowego w Krakowie” w Muzeum w Gliwicach, 22.04-24.09.2023, fot. Anna Budzałek

Na zakończenie naszej rozmowy, tradycyjnie, chciałabym cię zapytać o najbliższe plany wystawiennicze?

Będę kontynuować prace nad wystawami związanymi, jak możesz się domyślać, z II Grupą Krakowską. Obecnie przygotowuję wystawę Janusza Tarabuły. Janusz żyje, choć jest wiekowym artystą, i mam nadzieję, że uda się za jego życia tę wystawę otworzyć. A co do innych planów, nie chcę zdradzać, bo mam nadzieję, że po prostu się ziszczą i wystawy będą się cieszyć ogromnym zainteresowaniem 😊.

Dziękuję za rozmowę.

Agnieszka Jankowska-Marzec

Agnieszka Jankowska-Marzec

Absolwentka historii sztuki na UJ. W 2007 roku uzyskała tytuł doktora w Instytucie Etnologii i Antropologii Kulturowej UJ. Pracuje na Wydziale Grafiki ASP w Krakowie. Jej zainteresowania naukowe koncentrują się na sztuce XX wieku i sztuce współczesnej. Niezależna kuratorka i organizatorka wystaw, członek SHS i sekcji polskiej Międzynarodowego Stowarzyszenia Krytyków Sztuki (AICA).

Anna Budzałek

Anna Budzałek

Historyczka sztuki, kuratorka sztuki nowoczesnej, muzealniczka. Absolwentka UAM w Poznaniu i studiów kuratorskich na UJ. Kustoszka w Dziale Sztuki Współczesnej Muzeum Narodowego w Krakowie. Na co dzień zajmuje się polską sztuką po 1945 r. ze szczególnym uwzględnieniem twórczości kobiet w polskim życiu artystycznym oraz działalności I i II Grupy Krakowskiej. Autorka wielu wystaw o polskiej sztuce powojennej. Jedna z kuratorek Galerii Sztuki Polskiej XX i XXI w. w MNK.