trudna droga do pisuaru
Nie od dziś wiadomo, że sztuka umiłowała sobie wszelkiego rodzaju tygodnie i weekendy. Tuż po Krakersie krakowska Akademia po raz kolejny zaprasza na tydzień z pracowniami mistrzowskimi. A Wystawa Końcoworoczna ASP właśnie zmurszałą formułą przeglądu pracowni prowadzących przez profesorów (dużo) i profesorki (kilka) stoi. Jest to o tyle dyskusyjne, że od dwóch lat ASP proponuje nieźle rozwijający się Open Eyes Festival, podczas którego nie tylko otwiera swoje drzwi, ale w końcu wychodzi przez nie na zewnątrz i w zupełnie inny sposób traktuje prezentacje studenckiej sztuki.
Jednak pracownie mistrzowskie trzymają się na ASP mocno, do tego stopnia, że w jednej z sal, opatrzone napisem zawierającym m.in zdanie „ludzie vs. nie ludzie”, leżało osobliwe drzewo genealogiczne. W kształt budynku przy placu Matejki wpisano wykres wyprowadzający w prostej linii od Jana Matejki wszystkich profesorów (dużo) i profesorki (trzy, czwartej jeszcze nie ujęto) prowadzące własne pracownie malarstwa. Tę genderową dysproporcję, zupełnie nieodzwierciedlającą stosunku ilościowego absolwentów do absolwentek akademii, w jakiś sposób próbuje pudrować tegoroczna identyfikacja wizualna wystawy końcoworocznej, z pokolorowanym starym zdjęciem przedstawiającym zgrabny tyłek męskiego modela i studentkę studiującą akt na pierwszym planie.
Te seksiplakaty, zdradzają – jak myślę – coś jeszcze. Zrozumienie, że Wystawa Końcoworoczna zobowiązuje swoją nazwą i jest przede wszystkim wystawą – i wymaga respektowania pewnych przyjętych (pomińmy dyskusję, czy słusznych) wystawienniczych norm. Dzięki temu coraz mniej mamy do czynienia z wizualną ohydą brudnych ścian wytapetowanych obrazami, okalających ufajdane podłogi. A budynki Akademii są skrzętnie sprzątane i mimo fetyszu pracowni, ślady ich funkcjonowania są usuwane z pola widzenia. Owocuje to ciekawą sytuacją w uczelnianych toaletach, które przestają być używalne. To zawalenie pisuarów sztalugami, kawaletami, połamanymi krosnami, zniszczonymi lub niedokończonymi pracami na uczelni, która momentami wciąż nie zauważyła lub jeszcze nie otrząsnęła się ze wszelkich awangard, można traktować jako samostwarzającą się autoironiczną walkę z Duchampem.
Coraz częściej też podczas prezentacji końcoworocznej spotykamy się z seriami mini wystaw. Można odnieść wrażenie, że pracownie prześcigają się w aranżacyjnych zabawach, bo samo malowanie parkietów na różne kolory i w różne wzory stało się prawie normą. Warto tu wymienić chociażby pracownie Wydziału Malarstwa prof. Andrzeja Bednarczyka i Michała Zawady, które nawiązały do rzymskiego pałacu, a tłem prac jest idylliczny fresk oraz łacińskie zapisy nazwisk studentek i studentów; IV Pracownię Interdyscyplinarną, gdzie część prac ogląda się z wnętrza i na skonstruowanej z krzeseł, poduch, koców i desek dziecięcej bazy lub Pracownię Obrazowania Cyfrowego na Wydziale Grafiki, gdzie przestrzenią wystawienniczą jest mroczny strych, którego przęsła oddano poszczególnym uczestnikom wystawy.
Jednak mimo tych zabiegów mamy, jak co roku, do czynienia z wizualnym nadmiarem i prezentacją swoistej nadprodukcji. O tyle dodatkowo męczącą, że aby zobaczyć całość, trzeba odwiedzić kilka odległych od siebie adresów i wspinać się niejednokrotnie na ostatnie piętra budynków. Ostatni raz, bo Akademia jest tuż przed przeprowadzką części wydziałów do budynku przy ulicy Syrokomli. Wystawa Końcoworoczna, poza nieuchronnym przebodźcowaniem i problemami architektonicznymi, nie ułatwia też odbioru z innego powodu. Próg wejścia podwyższa dramatyczny brak informowania o kontekstach powstania oglądanych prac. W większości pokazywane są zupełnie sauté, jedynie z nazwiskiem autora lub autorki oraz rokiem studiów. A wydaje się, że w przypadku sztuki powstającej jednak w wyraźnych edukacyjnych i koncepcyjnych ramach, wobec narzuconych zadań i tematów, choć szczątkowa o tym informacja byłaby cennym dodatkiem ułatwiającym kontakt z dziełem. Zdarzają się jednak miłe wyjątki. Na Wydziale Intermediów, do którego trafić jest najtrudniej ze wszystkich, po wystawie z wielką wprawą i werwą oprowadziła mnie dwójka studentów, wyjaśniając dokładnie, co jest czym, z czego pochodzi i jak działa. Rzecz niezbędna przy oglądaniu tego rodzaju sztuki; świetnie, że studenci przygotowywani są również do tego, a to chyba wciąż rzadkość na ASP. Podobnie było na Wydziale Grafiki; tu jednak wykorzystałem prywatne kontakty i załatwiłem sobie przewodnika.
W tym przesycie miejsc i dzieł niezwykle trudno jest się odnaleźć i wyłapać ciekawe postawy twórcze i nazwiska. Jest to jeden z głównych genetycznych błędów wystawy końcoworocznej. W pewnym momencie wszystko nieuchronnie zlewa się w jedno. Dlatego, gdy przywołuje się to, co przykuło uwagę, zawsze przedstawia się obraz niepełny, z gwarantowanymi pominięciami. Z tą świadomością, warto i tak zwrócić uwagę na kilkoro artystów i artystek. Wyliczając: Samuel Kłoda i jego bezkompromisowo „brzydkie” malarstwo, które jakby przeżuwało i wypluwało otaczającą je akademicką malarską malarskość; Milan Zientara z jednocześnie niepokojącymi i dowcipnymi obrazami i obiektami bawiącymi się słodkim sado-maso; Julia Szczerbowska opowiadająca w swoich obrazach i futrzanych rzeźbach o końcu, który jest początkiem czegoś nowego; Bożena Knapik w programowo czerwonych i pełnych rozedrganego napięcia obrazach i rzeźbach; Anna Zuzela konsekwentnie drażniąca na różowo w rysunkach, ceramice i frapującym wideo z cieleśnie kipiącym ciastem; Natalia Różycka wyciągająca na wierzch i queerująca wstydliwą technikę pseudomalarstwa na szkle; Konrad Gubała i Wiktoria Kieniksman, posiadający ewidentny dryg kuratorsko-wystawienniczy, którzy stworzyli w ramach wystawy własną porażającą oczy światłem mini-wystawę.
Oraz, last but not least, Ala Savashevich, pokazująca się na wystawie doktorantek i doktoranta ASP, i jej wersja Święta wiosny, w której gra i ze Strawińskim, i Niżyńskim, i wszelkimi ich powtórzeniami i przepracowaniami, oraz oczywiście z Katarzyną Kozyrą, ale też z Dyktatorem Chaplina. Jej wersja Święta wiosny jest wyjątkowo dojmująca, bo ujawniająca, że czasy w którym mogło jeszcze chodzić tylko (upraszczając) o ciało i płeć, jak u Kozyry, ponownie ustąpiły przed wielkimi historycznymi narracjami. Artystka tańczy wycieńczającą choreografię Niżyńśkiego w filcowym mundurze wzorowanym na paradnym mundurze Łukaszenki. Na koniec ani nie umiera, ani się nie odradza. Odchodzi w marszu poza oko kamery. Tam, gdzie pisuar, w rozumieniu sztuki czystej i wolnej od koszmarności świata, wciąż jest na niewiadomym końcu trudnej drogi.
Kamil Kuitkowski
Kurator, koordynator wystaw i innych wydarzeń artystycznych. Absolwent malarstwa ASP w Krakowie, ostatecznie porzucił ścieżkę własnej twórczości plastycznej na rzecz pracy z innymi artystami i artystkami. Autor i kurator programu wystaw „Cloakroom” w Cricotece, rocznego kuratorskiego programu wystaw w Shefter Gallery w Krakowie oraz wieloletni kurator i koordynator wystaw i działań Fundacji Razem Pamoja w Polsce i w Kenii. Obecnie poza kuratorowaniem i koordynacją wystaw w Cricotece aktywny jako współpracownik mniejszych galerii prezentujących najświeższe dokonania młodych polskich twórców i twórczyń. Mieszka i pracuje w Krakowie.