Sztuka i apanaże
Edward Dwurnik, Muzeum Sztuki Nowoczesnej (wystawa Andrzeja Wróblewskiego) 2015, fot. dzięki uprzejmości Joanny Mieszko
Czy dziennikarze pytają cię jeszcze w ogóle o malarstwo?
O jakie malarstwo? Oni mnie pytają o kolegów, kobiety i samochody. Sex, drugs and rock‘n’roll. O ubrania, buty, bieliznę i tak dalej. Potem piszą, że Dwurnik jeździ porsche albo mercedesem AMG. Informacje o posiadaniu dóbr materialnych są dla nich najważniejsze. Oczywiście to jest fajne, bo kocham swoje samochody. Uważam, że dobry malarz powinien być zadowolony z życia, zdrowy i bogaty. Praca ma przynosić apanaże.
Niektórzy cytują moją opinię o tym, że dobry T-shirt powinien kosztować tysiąc złotych.
Kiedyś powiedziałeś, że tysiąc to za mało.
No bo co to za T-shirt za tysiąc złotych?
A jaki teraz masz na sobie?
Ten jest zwykły, za pięćdziesiąt.
No i co? Dobry jest?
Skąd, do niczego, służy mi za fartuch do wycierania pędzli.
Znowu grasz pod tabloidową publiczkę.
Szybko wchodzę w rolę.
Powyższy dialog otwiera książkę Moje królestwo, wywiad-rzekę z Edwardem Dwurnikiem. Kiedy wiosną 2015 roku zaczęłam rozmawiać z artystą na potrzeby tej publikacji, nie miałam wątpliwości, że na wejściu należy poruszyć temat jego celebryctwa, pozy, gęby. Na marginesie wspomnę, że to właśnie przede wszystkim mnie u niego przerażało, i to do tego stopnia, że kiedy wydawnictwo Czarne zaproponowało mi przeprowadzenie „rzeki” z Dwurnikiem, w pierwszym odruchu odmówiłam, stchórzyłam. Znałam Edwarda prywatnie na tyle, żeby wiedzieć o jego alkoholizmie, ekscesach, nieobliczalności, epatowaniu dobrami materialnymi. Wywiady prasowe i sesje zdjęciowe ukazywały gwiazdora, który opowiada o garniturach od Armaniego czy płaszczach od Comme des Garçons, obraża środowisko artystyczne, kuratorów oraz kolegów malarzy, których obrazy zamalowuje (potem tłumaczył mi, że najtrudniej jest zacząć na pustym płótnie, a tu już ktoś przygotował podmalówkę, no, ale ten gest lekceważenia, gest władcy, który kupił obraz, więc może z nim zrobić co chce, oczywiście też tu się znalazł). Z wywiadów wynikało, że wielu dziennikarzy i krytyków staje bezradnie wobec jego osobowości, poczucia humoru i nonszalancji. Gdzieś w tej grze z mediami zatraciła się istota rzeczy, zagubił główny temat – jego malarstwo. I z czasem, rzeczywiście, więcej rozprawiano o pieniądzach i samochodach niż o obrazach. A jeśli o obrazach, to lekceważąco, w kontekście „taśmociągu” Dwurnika (i znowu on sam się do tego przyczynił, wyceniając, ile kosztuje cm kwadratowy jego płócien). Tymczasem jego ogromny dorobek artystyczny mówi sam za siebie: namalował jakieś sześć tysięcy obrazów i ze dwadzieścia pięć tysięcy prac na papierze, rysunków, kolaży. Znaczna ich część poszła w świat, do zbiorów muzealnych, do prywatnych kolekcjonerów. Dwurnik zapełnił szczelnie obrazami kilka domowych magazynów, w szufladach wielkich metalowych komód przechowywał prace na papierze. Dbał o swój dorobek, swoje królestwo, jak o nim mówił (kiedy tusz flamastrów, których używał w latach 70. zaczął blednąć i znikać, oddał prace do konserwacji), wszystko miał ponumerowane, posegregowane, uporządkowane, na swoim miejscu.
Chciał ze mną rozmawiać o życiu i o sztuce. Jego wspomnienia z czasów chuligańskiego dzieciństwa w Międzylesiu, studiów w Akademii czy młodzieńczej wyprawy do Paryża w 1967 roku były wyraziste, jak rysunki z tamtych czasów, bo wszystko miał udokumentowane: i Paryż (place, ulice, ludzi), i bójki (twierdził, że lekcje boksu pozwolił mu właściwie uchwycić ruch na obrazach, a uwielbiał przecież rysować i malować nawalanki). Chłopak z prostej rodziny, bez żadnych artystycznych tradycji czy koneksji, czuł, że malarstwo to jego przeznaczenie (przy okazji okazało się ratunkiem przed wykolejeniem się). „Gdybym nie miał tej pasji, potrzeby, żeby jeszcze trochę pomalować, porysować, to pewnie bym się zmarnował… – mówił. – Od dzieciństwa wiedziałem, że mam talent, że się do tego nadaję. Rysowałem dużo bitew, różne jarmarki, straż pożarną. Jak w 1958 roku zaniosłem rysunki do Państwowego Liceum Sztuk Plastycznych, to zdałem z marszu”. Z liceum plastycznego szybko wyleciał za złe sprawowanie, w liceum dla pracujących wagarował i chuliganił, ale rysował i malował nieustannie. Na warszawską ASP zdawał w wielkim stresie, bo zdążył już dostać bilet do wojska z przydziałem do Marynarki Wojennej w Świnoujściu. Został przyjęty.
W podaniu o studenckie stypendium z 1968 roku Dwurnik napisał: „Mieszkam w Międzylesiu, dojeżdżam do Akademii około godz., obcuję z ludźmi dojeżdżającymi do pracy, jeżdżę po małych miasteczkach, interesują mnie polscy przeciętni ludzie, uważam, że oni nie są przeciętni, ponieważ oni mnie wychowali, uważam, że znam ich sprawy, zwyczaje, przekonania, żargon – kocham ich i mam radość wystawić im pomnik moim malarstwem. Oni niedługo zginą, kraj jest w okresie wielkich przemian kulturalnych, przewartościowań społecznych. Niedługo nie będzie odrębnego życia dworcowego, peryferyjnego, małomiasteczkowego, nie będzie knajp, kawiarni III kategorii, mężczyzn, kobiet i dziewczynek II kategorii. W takim razie nie będzie też człowieka znającego to wszystko, nikt nie będzie się tym zajmował. […] Nie tworzę legendy, jestem obiektywnym, twardym realistą. Wielu ludzi pozna siebie w moich obrazach przy codziennej pracy, wypoczynku, zabawie, brudzie”.
Wszystko było tematem na obraz i do rozmowy – tata milicjant, kolejka podmiejska, studenckie popijawy w Dziekance, młodzieńcze fascynacje i miłości. Ale też polityka, kontakty z władzą (miał dwa razy paszport popierany, w czasie stanu wojennego bojkotował zakaz wystawiania, odcinał się od opozycji, ale gdyby tego nie zrobił, nie pojechałby na Documenta w Kassel, a był tam jedynym Polakiem itd., itp.). Rozmawialiśmy też o wkręcaniu dziennikarzy (mnie może też wkręcał, wzięłam na siebie to ryzyko zawodowe), i oczywiście o sławie, powodzeniu, pieniądzach. Temat sztuki wybijał raz po raz, nienachalnie, bez doktrynerstwa. Trzeba było widzieć uśmiech na twarzy Dwurnika, kiedy mówił o tajemnicach malarstwa, o kolorze, ruchu, o swoich fascynacjach i mistrzach – od Matejki po Picassa, Wróblewskiego, Nikifora, Muncha, Hoppera i Pollocka.
Twierdził, że jest robotnikiem sztuki. Był nim bez dwóch zdań. Portrecista Polski i Polaków, miast i miasteczek, ludzkich przywar, małości, ograniczeń. Wiedział, że te same przywary, małości i ograniczenia ma on sam. „Pierwszą przyczyną, dla której maluję właśnie ludzi, jest żal nad swoją i ich niedoskonałością” mówił, jako młody człowiek, tuż po studiach. Zasłynął serią obrazów Podróże autostopem, cyklami Robotnicy i Sportowcy. Nazwa tego ostatniego wzięła się od marki papierosów, które wszyscy palili w PRL-u i od narodowego sportu – rozpychania się łokciami. Krytyk sztuki Wojciech Włodarczyk stwierdził, że prace Dwurnika „oddają lepiej stan świadomości Polski lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych. Określa je społeczna i polityczna rzeczywistość, a nie konwencje sztuki nowoczesnej”.
O pracy Dwurnik mówił: „Tak, to był obłęd, kocioł twórczy, który trwał jakieś czterdzieści lat. Jak teraz czasem przeglądam swoje dawne rysunki, to zastanawiam się, czy ja to rzeczywiście wszystko zrobiłem, tyle tego jest, i wszystkie świetne. Miałem mnóstwo pomysłów i chciałem je natychmiast zrealizować. I nie chodziło o to, że tak mi zależało na wystawach, tylko czułem wewnętrzną potrzebę malowania tych wszystkich codziennych przeżyć. Ludzie z telewizorów, spotkania z ludźmi, reportaże z Wolnej Europy, nasuwały mi pewne rozwiązania artystyczne – wykonywałem pewne czynności rutynowe, nie miałem żadnych przesłań ani idei. Potem coś poprawiałem, niszczyłem, wycinałem, wklejałem do innego obrazu. W wielu obrazach wykorzystywałem kompozycje z Podróży autostopem albo z Drogi, zespołu dziesięciu obrazów tzw. świeckiego ukrzyżowania. Droga to historia faceta, którego wciąż wiążą, aresztują. I on niesie krzyż. W ten cykl wklejałem fragmenty starych obrazów, na przykład piękne akwarele, a na tym malowałem grubą warstwą czarnej farby całą akcję. Takie formalne zabawy były mi potrzebne. Potrafiłem malować jeden obraz za drugim, musiałem mieć tylko blejtramy. A jeśli ich nie miałem, brałem jakieś stare płótno, które uznawałem za nietrafione, i je zamalowywałem, jak w transie. Wtedy nie było mowy o alkoholu. O rodzinie też nie było mowy. W malarstwie byłem egoistą”. Apanaże schodziły na odległy plan, bo na pierwszym zawsze było malarstwo.
Był wygranym i ofiarą własnego powodzenia; mówił mi: „Od jakichś dziesięciu lat mam – że tak powiem – dość wulgarne zamówienia, które muszę, krótko mówiąc, zrealizować, oddać w ręce zamawiającego, zainkasować pieniądze. Tylko patrzeć, jak przyjdą klienci z wielkimi oczekiwaniami, a ja mam raptem trzy obrazy z miastami. Bo natychmiast wszystko sprzedaję, już nie wyrabiam. Albo wpadnie zaprzyjaźniony Wojtek Tuleya i coś mi ze ścian pościąga, żeby to wstawić do Galerii Art. Ja chowam, on wyciąga. Sama nieraz widziałaś, jak to wygląda […]. Potrafi przekonać ludzi do moich obrazów programowych, a to wcale nie jest łatwe. Inni galerzyści boją się tych prac i nie chcą nimi handlować. Wydają im się za trudne, aestetyczne, wolą Podróże autostopem, najlepiej bardzo kolorowe. A ja nigdy nie chciałem zaistnieć Podróżami autostopem, chciałem zaistnieć obrazami programowymi. Dobrze, że ludzie kupują teraz abstrakcje i moje stare prace z cyklu Sportowcy. Dojrzeli do tego. A nie tylko widoki miast. Wszyscy chcieliby miasta i miasta. Jak obłąkani. Stąd ta moja produkcja obrazów z miastami. Wiesz, jak paskudnie ludzie nauczyli się mówić na moje miasta? Chcą domki. Pies ich trącał. Z klientami jest cała karuzela, bo niektórzy im więcej mają pieniędzy, tym bardziej się targują albo nie dotrzymują słowa. Więc wtedy ich wszystkich chromolę i odbijam to sobie w taki sposób, że umawiam się z nimi, a potem nie wpuszczam ich do domu. I są strasznie zdziwieni, pobudzeni, najchętniej podpaliliby mi chałupę. Ale i tak wracają z podkulonym ogonem. Są już wtedy potulni, mili, wyciągają pieniądze albo wpłacają na konto. Przerabiam to już od tylu lat, że niektórzy pytają mnie, czy nie skończyłem czasem jakiejś ekonomicznej szkoły wyższej. Mógłbym napisać instruktaż, jak sobie radzić z bucowatym klientem”. Jednym z punktów w tym instruktażu mogłoby być epatowanie dobrami materialnymi, bo Edward wprowadzał klientów i gości do pracowni przez garaż, w którym zawsze stało jakieś wspaniałe porsche albo mercedes AMG.
Małgorzata Czyńska
Pisarka, dziennikarka, historyczka sztuki. Autorka tekstów o sztuce, wywiadów z artystami, reporterskich portretów, specjalistka od historii mody i dizajnu, kuratorka wystaw. Autorka serii książek Kobiety z obrazów, biografii Kobro. Skok w przestrzeń, Witkacy i kobiety. Harem metafizyczny, Berezowska. Nagość dla wszystkich, Łempicka. Tryumf życia oraz dwóch wywiadów rzek – z Edwardem Dwurnikiem (Moje królestwo) i z Leonem Tarasewiczem (Nie opuszczam rąk).