Nr 6 lato 2022 wspomnienia Paweł Taranczewski

Allan Rzepka – wspomnienia postrzępione i dziurawe

(1940–2022)

14 września 2022

Allan – bo matka Francuzka, Rzepka – bo ojciec góral. Jedność dwóch natur w osobie Allana fascynowała mnie od chwili, gdy się poznaliśmy, chyba w Międzyszkolnym Ośrodku Pracy Pozaszkolnej, gdzie – pod okiem malarza Barweckiego – malował już Staszek Rodziński, Allan i Andrzej Łukaszewski; ja dołączyłem później. Z tej czwórki zostałem dziś sam.

Wówczas Allan przyciągał moją uwagę swymi obrazami, także ubraniem – pamiętam tweedową marynarkę, fular… Noszono wówczas berety – z nazwy baskijskie, Allan miał prawdziwy, duży Béret Basque, który ktoś mu potem ukradł. Babcia pytała: Allan où est ton béret? Dziś widzę, że nosił się z francuska. Allan spajał w sobie Francję – jej malarstwo, literaturę… – z mitem Podhala, którym to mitem wówczas się karmiłem.

Naznaczył swą obecnością cztery miejsca w starym Krakowie: mieszkanie rodziców przy ulicy Szpitalnej – mniej więcej naprzeciw kościoła sióstr duchaczek; mieszkanie przy Floriańskiej – obok ciotki Andruli; strych kamienicy Suskich – róg Grodzkiej i placu Dominikańskiego; wreszcie dawną pracownię Józefa Gałęzowskiego przy Szpitalnej – obok antykwariatu na rogu Szpitalnej i św. Tomasza.

Zaczął malować w mieszkaniu rodziców zafascynowany Van Goghiem, którego malarstwo było dla nas francuskie. Obrazy powstałe pod jego wpływem ja podziwiałem, zaś Ojciec mój, widząc płótno Allana, prychnął lekceważąco: „Van Gogha struże”. Uważał, że inspirowanie się Van Goghiem dewaluuje prace Allana. Dlaczego jednak wpływ Van Gogha nie dewaluuje ekspresjonizmu? Dlaczego uleganie wpływom impresjonizmu, Bonnarda – nie dewaluuje obrazów kapistów, a o niejednym można by powiedzieć „Bonnarda struże”.

Malował Allan dużo, niekiedy dwa płótna dziennie, alla prima, pastoso; malować kończył in situ, do obrazu nie wracał. Najbardziej inspirowane Van Goghiem były pejzaże – wśród świetnych pejzaży z Zawoi zapamiętałem cudowne Ule, w których – wśród czystych kolorów chromatycznych – dominował jego ulubiony – jaune brilliant. Słowo brilliant (= éblouissant, éclatant, lumineux, resplendissant) spolszczono słowem brylantowy, tworząc pokraczną zbitkę: żółcień brylantowa. Ule gdzieś przepadły. Nie mogłem i nie mogę tej straty odżałować; Allan o Ulach mówił niechętnie.

Malował portrety kolegów, które już nie były tak mocno naznaczone wpływem Van Gogha. Autoportrety były. Mam w oczach niewielki – z paletą, przed sztalugami, namalowany duktem pędzla Van Gogha.

Na Akademię zdaliśmy w roku 1957. Wszyscy nowi rysowali na „szóstce” – amfiteatralnej sali, w której model pozował na niewielkim podium, u stóp widowni. Rok pierwszy prowadzili: Włodzimierz Sawulak, także Eugeniusz Waniek – członek pierwszej Grupy Krakowskiej – oraz Jan Śliwiński i Marian Kruczek. Zapamiętałem Allana, jak z rolką papieru Ingres – wydzielał go Waniek – szukał dla siebie miejsca w amfiteatrze. Waniek – dzwoniąc kluczami, które trzymał w dłoniach splecionych na plecach – zachęcał go, mówiąc: „Panie Rzepka, niech Pan rysuje!”. Allan zbliżył się do Śliwińskiego. Na pierwszym roku wpływ Van Gogha wygasał. Myślałem, że razem wstąpimy do pracowni Ojca, jednak Allan poszedł do Rzepińskiego. Potem studiował scenografię.

Po studiach kontakty nasze się rozluźniły; wprawdzie bywałem w mieszkaniu Allana przy Floriańskiej, ale niewiele pamiętam. Rzuciłem wówczas malarstwo, podejmując studia na UJ. Po ich ukończeniu próbowałem wrócić do malarstwa, ale nie bardzo wierzyłem, że zdołam. Wówczas, i jakiś czas potem, pozostawałem pod wpływem Allana, któremu wiele zawdzięczam: wsparł mnie mówiąc, że moje obrazy mają sens i że malować powinienem. Powrót do malarstwa umożliwiło mi przejęcie po Ojcu zbudowanej niegdyś dla Unierzyskiego pracowni w oficynie Frenkelburgu przy Dunajewskiego. Miejsce zobowiązywało. Kończyłem pracę wieczorem i – niemal co dzień – szedłem do Allana, który z żoną mieszkał w kamienicy Suskich, róg Grodzkiej i placu Dominikańskiego. W pracowni się świeciło, drapałem się na strych… Rozmawialiśmy wówczas wiele o malarstwie i naszych poglądach estetycznych wyrosłych z tradycji.

Pracownię i mieszkanko wycięto ze strychu kamienicy, której narożnik wieńczył quasi akroterion z płaskorzeźbionym Okiem Opatrzności i dużym oknem pod nim, oknem pracowni Allana. Wewnątrz, pod oknem, był podest, na nim duży stół roboczy. Na środku stały sztalugi. Pod ścianami piętrzyły się teki doskonałych (wiem!), nieomylnie kreślonych rysunków i prac na papierze. Mnożyły się rekwizyty: zasuszone owady (Nie wiedzą, jak trudno zdobyć muchę zdatną na rekwizyt!), model żaglowego trójmasztowca, pojemniki nie-wiadomo-na-co i – tak wówczas zwane – szpeja: stary młynek do kawy i do pieprzu, mosiężny moździerz z tłuczkiem, kamionkowa donica, miska z porcelitu do ucierania maku, płytki fajansowe do krojenia warzyw… także żelazko na żar, zamki, klucze, klamki, stare lampy… – przedmioty, których się pozbyto. Szpeja otwierały Allanowi zamknięty w nich swój czas miniony, czas ten wprowadzały w obraz – już jako przedmioty przedstawione.

Pracownia na planie trójkąta była na lewo od wejścia, korytarzyk na prawo wiódł do saloniku i jadalni oraz do kuchni. W ścianie korytarzyka były drzwi do sypialni z okienkiem wychodzącym na wieże kościoła Mariackiego: zimą – na granatowym niebie – białe śniegiem od strony Rynku, ceglane od strony przeciwnej.

W pracowni pod Okiem Opatrzności namalował Allan wiele ważnych obrazów: scen figuralnych, martwych natur, portretów…, zaprojektował scenografie dla licznych teatrów. Pamiętam – chyba w stanie wojennym – powstawanie Drogi krzyżowej do gdańskiego kościoła karmelitów pod wezwaniem św. Katarzyny Aleksandryjskiej. Malował Allan z modeli, pozowali studenci konserwacji. Trudności malarskie wplecione w arcytrudny temat pokonał!

Tu – w stanie wojennym – Allan z Władysławem Zaleskim organizowali pomoc dla potrzebujących.

Musiał Allan pracownię i mieszkanko opuścić! Właścicielka, która odzyskała kamienicę – o jej prawo do niej walczyła Solidarność, a więc i Allan – wyrzuciła artystę, arbitralnie podnosząc czynsz.

Po niewyobrażalnych dziś trudach i zabiegach, zwłaszcza Bogny, przyznano Allanom dawną pracownię prof. Gałęzowskiego przy Szpitalnej. Ma ona ogromne okna z widokiem na wieżę kościoła jezuitów, na dachy Krakowa i na Planty. Nadał jej Allan własny, niezwykły wyraz. Jeśli bowiem Mehofferówka na przykład ma wnętrza mieszczańskie, urządzone meblami – o ile się nie mylę – w stylu biedermeier, to w Allanówce przy Szpitalnej stoją meble różne: biedermeiery – owszem – w większości jednak niemal takie, jakie widzimy w jego obrazach, pomyślane i wykonane przez Allana. Stare meble wpisał w całość zaaranżowanego przez siebie wnętrza, które jest emanacją Allanowej duszy i tylko niej: żadnych gotowców, żadnych mebli designerskich, żadnej Ikei… W samej pracowni po Gałęzowskim związał Allan udatnie salon z jadalnią i kuchnią, przyległy strych przerobił na łazienkę, a za nią zbudował sypialnię. Dotarł jeszcze do dalszej części strychu za sypialnią, w której zamierzał – o ile wiem – urządzić magazyn na obrazy. Za drzwiami wejściowymi był duży hall z niewielkim wnętrzem po prawej – ścisłą pracownią malarską Allana. Całe mieszkanie, jego rozkład i urządzenie nie miało nic z jałowego funkcjonalizmu grupy Praesens czy a.r., nic z Bauhausu czy Łodzi funkcjonalnej Strzemińskiego. Z tym modernistycznym myśleniem nie miała też nic wspólnego kamienica przy Szpitalnej, z gotyckim portalem prowadzącym do sieni i na klatkę schodową.

Mieszkania i pracowni Allana nie nazwałbym żadnym słowem wziętym ze zbioru słów opisujących architekturę i jej elementy. Jeśli już ktoś domagałby się ich określenia, powiedziałbym, że jest to styl allanosceniczny. Allanowa baśń, Allanowa scena – owszem, ale scena praktyczna i nienachalna. W tym wnętrzu – przeciwstawnym światu – chciało się mieszkać, być… We wnętrzu prześwietlonym duchem Allanowego malarstwa zauroczonego przez czas jakiś obrazami Jacka Malczewskiego, którego Allan wielbił. Malarstwo Allana osądzano różnie, miało swych entuzjastów i radykalnych krytyków. Krzywiono się niekiedy, że jest scenograficzne; jeśli nawet, to co z tego. Dla mnie – wykonane perfekcyjnie technicznie, dbające o rysunek – są te obrazy ekspresją przedziwnej interakcji malarstwa ze scenografią (Allan był wybitnym i płodnym scenografem!), przenikania się malarstwa ze sceną, interakcji widocznej w wędrówce rekwizytów – nie wszystkich! – z pracowni na scenę teatru i – nie wszystkich! – ze sceny do pracowni i do obrazów Allana. Mnogie, powiązane ze sobą wnętrza, rekwizyty, autoportrety i portrety żony splatały się w Allanowych obrazach i rysunkach – ogarnięte aurą ironicznej dziwności istnienia. Aurą poezji, która emanowała z konfiguracji elementów Allanowego malarstwa. Wiązanie ich w całość kierowane było jego malarską poetyką. Znamy poetykę Arystotelesa, Boileau, także poetykę muzyczną Strawińskiego, poetyki malarskie Kandinskiego i Klee; myślę, że wolno też mówić o poetyce Allana, która służyła jemu i tylko jemu, dla innych malarzy zamknięta na siedem pieczęci.

Żona Allana, Bogna, współtworzyła jego obrazy, rysunki, projekty scenografii. Wyrwała Allana z głębokiej depresji, która zżerała artystę w pewnym okresie życia: naciągnęła płótno na blejtram, razem z płótnem podsunęła mu farby i pędzle. Udało się – Allan wrócił do malarstwa i prowadził je odkrytą przez siebie drogą do końca życia. Na różne sposoby obecna we wszystkich niemal obrazach, pozowała Bogna w fotelu do wspaniałego, reprezentacyjnego portretu. W kosztownej ramie wyeksponowany był na honorowym miejscu mieszkania pod Okiem Opatrzności, potem mieszkania przy Szpitalnej. Bogna stała wiernie przy Allanie. Wewnątrz niewidzialnej sfery otaczającej pracownię przy Grodzkiej, potem przy Szpitalnej, stwarzała przestrzeń do pracy artystycznej, organizowała życie codzienne, odsuwając troski i przyjmując w siebie uderzenia losu.

Allan był pedagogiem. Prowadził pracownię rysunku dla konserwatorów. Wymagał i wiedział czego. Uważał, że konserwator musi mieć opanowany rysunek realistyczny, wręcz akademicki, potrzebny, by umiał dorysować brakujące w twarzy oko, uzupełnić dłoń bez palca, dopełnić namalowaną w perspektywie budowlę o zatarty fragment jej architektury.

Skarżył się, że studenci potrzeby tej nie widzą, że nie chcą się przyłożyć do studium modela, że rysują powierzchownie, byle jak… Że Akademia beztrosko odwraca się od przeszłości, zaciera ją, zamiast twórczo kontynuować.

Alan Rzepka, Animator, 81 × 100 cm, 2007, olej

Allan odszedł, jednak wolno nam powiedzieć: non omnis moriar: pozostawił setki obrazów i tysięczne rysunki – twórczość wymagającą opracowania; umierając zabrał jednak z sobą Kraków, który kochał – zostawił Kraków gnijący, niszczony przez ludzi bez twarzy, salony masażu i Gentleman’s Clubs; przez miałką gawiedź i zwykłe geszefty. Artystów w nim nie potrzeba, żaden deweloper nie przewiduje pracowni malarskich w stawianych przez siebie budynkach za murami Krakowa. – A przecież dawniej – wewnątrz tych murów i tuż za nimi – pracownie dla malarzy budowano: choćby mieszkanie z pracownią dla Gałęzowskiego, którą odziedziczył Allan, pracownię dla Unierzyskiego w kamienicy Frenklów, pracownię w budynku przy placu Szczepańskim, tuż obok Starego Teatru, i inne… raczej już nie służące malarzom.

Galerie sztuki niszczone są czynszem, intratny bar McDonald’s zbezcześcił piękny sklep Suskich; aptekę Szastera – róg św. Jana i Rynku – właściciel kamienicy komuś sprzedał i otworzył w jej murach geszeft bez wyrazu; inne czcigodne apteki przy Rynku pozamykano z różnych powodów. W dawnym sklepie Wedla coś innego się mieści, nie ma Hawełki – jest Biedronka – a tuż obok, w dawnej księgarni, gabinet figur woskowych…

Nocą – już nie nocą Zaczarowanej Dorożki Gałczyńskiego – zioną ślepe pustką okna kamienic w Rynku, przy Grodzkiej, Wiślnej, Szewskiej…

Noc, czerń, otchłań.