Marcin Janusz, Było sobie życie, wystawa w galerii Szara Kamienica

Miejsce: galeria Szara Kamienica
Czas: 24.02 – 31.03.2024
Kuratorka: Anna Batko

Gdy korzenie drzew chcą mówić, gdy pod darnią nazbiera się bardzo wiele przeszłości, dawnych powieści, prastarych historyj, gdy nagromadzi się pod korzeniami zbyt wiele zdyszanego szeptu, nieartykułowanej miazgi i tego ciemnego bez tchu, co jest przed wszelkim słowem – wtedy kora drzew czernieje i rozpada się chropawo w grube łuski, w głębokie skiby, otwiera się rdzeń ciemnymi porami, jak futro niedźwiedzie (B. Schulz, Sanatorium Pod Klepsydrą)

Ten cytat z Brunona Schulza zdaje się dobrze opisywać to, o czym opowiada wystawa. – Sposób, w jaki miele ona historię, miesza mitologie i ideologie, skleja naukowe hipotezy i prześnione fantazje w jedno. Było sobie życie to baśń o zmiennokształtności i ekoseksualnym zlewaniu się ciał, międzygatunkowym potencjale błota i pierwotnej zupie, w której pływają nasi przodkowie. Też o plemionach, które jak u Marqueza, skazane na sto lat samotności, nie mają drugiej szansy na ziemi, i apokalipsie, która w oderwaniu od antropocentrycznych narracji staje się nic nie znaczącym epizodem. Jest taka ludowa legenda, która mówi, że wisielec pośmiertnie zasiewa w glebie spermę. To z niej wyrasta mandragora. Wygląda jak zwykła roślina, ale wyrwana z ziemi, swoim krzykiem zabija wszystko, co wokół. Wystawa, przywołując ten i inne mity, naukowe teorie o początku życia, krąży wokół alchemicznej i metabolicznej metamorfozy – plastycznej materii, która wciąż zachowuje pamięć o poprzednich wcieleniach. Staje się częścią bezczasowej i ahistorycznej opowieści – o przeszłości, która niepokojąco przypomina przyszłość.

Nie do końca jest jasne, gdzie zaczyna się ta historia. Zresztą, równie dobrze, może to być jej koniec. Była sobie spadająca gwiazda, która, umierając, rozleciała się na miliony kawałków, wysyłając w kosmiczną przestrzeń „ziarna życia”. Stały się one częściami składowymi nowych gwiazd albo żelazem w czyjeś krwi. Był sobie meteoryt, który spadł na ziemię, eksplodując bulgoczącą wodą. Był sobie wulkan, który wybuchł, wypuszczając ze swojego krateru lawę i uwalniając energię. Był sobie też kamień, którego metaboliczne wspomnienia były starsze niż on sam. I wreszcie była sobie pierwotna zupa. To w tej ciepłej zawiesinie pełnej lipidów i aminokwasów narodził się wspólny przodek. Najpierw komórka, a potem mikroorganizm i bioróżnorodna hybryda, która – nie będąc zwierzęciem, rośliną ani nawet grzybem – przypomina je wszystkie. Ma korzenie, ale równie dobrze mogą to być wici. Jeszcze nie widzi, ale już czuje unoszący się w powietrzu zapach siarki.

***

Obrazy pokazują ludzi bez płci, rasy i klasy. Ludzi żyjących w cieniu zakrzywiającej czas czarodziejskiej góry, uśpionego leśnego dziada, który podgląda ich przez krater jak przez dziurkę od klucza. Jeszcze nie wiedzą, że ta góra ma moc zmienia rzeczywistości. Nie wiedzą, że w każdej chwili może wybuchnąć, a wszystko co po nich zostanie, to kamień. Prace Marcina Janusza to nie tylko klasyczny olej na płótnie. To też ziemia, żywica, cukier i szkło. Pot i krew. Ta ostatnia wygląda inaczej niż zwykle. To kryształ, który oglądamy pod mikroskopem. To jeszcze jeden świat i jeszcze jedna jaskinia. Jeśli będziemy się w nią wpatrywać wystarczająco długo, to może dostrzeżemy, jak holenderski fizyk, Hartsoeker, homunculusa, małego, bezpłciowego człowieczka patrzącego na nas świecącymi oczami. Albo inaczej, może w końcu dowiemy się, jak chciał spalony na stosie młynarz, że wszyscy jesteśmy tylko robakami robiącymi dziury w serze, które nie zdają sobie sprawy – albo po prostu nie chcą wiedzieć – że jest jeszcze coś poza serem.