Era Wodnika. Czy można przebaczyć patykowi, że jest patykiem?

„When the moon is in the seventh house and Jupiter aligns with Mars then peace will guide the planets and love will steer the stars. This is the dawning of the age of Aquarius” – śpiewają bohaterowie musicalu Hair z 1979 roku, filmu wyreżyserowanego przez Miloša Formana. Odkąd z końcem roku 2020 ogłoszono, że wchodzimy w erę Wodnika, Kola Śliwińska katuje mnie tą piosenką przy każdej możliwej okazji. Na początku tylko nuciła, teraz już śpiewa na całe gardło. Era Wodnika to nowa epoka astrologiczna, związana z duchowym rozwojem ludzkości, czas spokoju i zrozumienia, współczucia i zaufania, mistycznych wizji i wyzwolenia umysłu. To era, która wieńczy niespokojny czas Ryb. Totalitaryzm i fanatyzm odchodzą w niepamięć.

O roku 2020, przynajmniej na razie, nikt nie chce rozmawiać. I chyba nikt nie chce o nim pamiętać. Od początku do końca, posługując się metaforą Andrzeja Ledera, był prześniony. Pamiętam, że w lutym zeszłego roku jechałam pociągiem do Gdańska z Hanką Podrazą i Marcinem Polakiem. Marcin wszystkie klamki i guziki wycierał mokrymi chusteczkami. Wtedy jeszcze nas to bawiło. Jechaliśmy tam jako członkowie jury konkursu „Szybki Egipt”. Martyna D. Modzelewska, która ten konkurs wygrała, w swojej pracy konkursowej powtarzała jak mantrę: „Muszę jechać do Egiptu”. Z tego co wiem, nigdy tej nagrody nie odebrała. Nigdy nie poleciała do Egiptu.

Baran – niecierpliwy – łatwo będzie wpadał w gniew, Byk – zamiast tworzyć, rzuci się w wir hedonistycznych przyjemności, a Wodnik jeszcze bardziej zdziwaczeje. Waga porzuci bardziej analityczną sztukę na rzecz brudnych i plastycznych materii, Koziorożec będzie walczyć z własną prokrastynacją, Lew zacznie dramatyzować, ale tym razem na scenie przy pełnej publiczności, a Skorpion – u niego jednego po staremu – jak zwykle będzie obmyślał zemstę nad całym światem. Ryby będą wskrzeszać martwy od kołyski potencjał sztuki partycypacyjnej, Panna ze zdziwieniem odkryje w sobie paranormalne właściwości, a Bliźnięta będą gadać. Przez całą erę Wodnika prowadzić będą niekończące się rozmowy o niczym. Zwykle ze Strzelcem. Ten ostatni będzie nieustająco na wszystko narzekać, diagnozując u siebie wciąż nowe choroby.

Wydaje się, że pierwszy lockdown, przynajmniej na początku, wszyscy traktowaliśmy trochę jak wakacje. Nielegalny urlop albo wagary. Wtedy pandemia i apokaliptyczne narracje były tematami chętnie podejmowanymi przez artystów. Powodem do paniki, ale też pretekstem do heheszkowania. Zresztą sama chwilę przed lockdownem na jednej z wystaw planowałam pokazać Kishonię Horacego Muszyńskiego – film, w którym zmutowane kiszone ogórki stają się punktem zapalnym epidemii zombie. Wypowiadają się w nim japońscy specjaliści od polskiej kuchni. W tamtym czasie to odwrócenie wydawało mi się zabawne. Inna sprawa, że tej wystawy też nigdy nie zrealizowałam. Pandemia szybko wszystkim zbrzydła i, podobnie jak rozdawane niczym cukierki stypendia ministra, dziś tylko odbija się niestrawną czkawką. W 2020 roku widziałam więcej wystaw w internecie niż na żywo. I na dobrą sprawę nie widziałam żadnej dobrej wystawy wirtualnej. A już na pewno żadnej zorganizowanej przez dużą instytucję. Moje własne projekty, jak wszystkie inne, rozsypały się jak domki z kart. Trzeba je było wymyślić na nowo. Kilka wystaw musiałam montować przez Zooma, kwerendy – w tym te do muzealnej wystawy, której bohaterem był Witkacy – zmuszona byłam realizować wirtualnie, a nawet telefonicznie. Odbyłam szereg irracjonalnych rozmów o kolorach i stronach świata, a jednym z podstawowych narzędzi mojej pracy, zaraz obok kamerki, stał się centymetr. Jedną z wystaw, którą razem z Alkiem Celustą planowaliśmy otworzyć w znanej krakowskiej kawiarni, na ostatnią chwilę przenieśliśmy do własnoręcznie skonstruowanego domku dla lalek. Alek kleił kartongips, a ja zamawiałam mebelki z lat siedemdziesiątych na olx.pl. Pierwsze otwarcie wystawy w 2020 roku przeżyłam, siedząc w dresie na kanapie i pewnie tak samo przeżyję pierwsze w 2021.

W tym samym dresie i na tej samej kanapie rozmawiałam z artystami, grafikami i koordynatorami, udzielałam wywiadów i pisałam teksty z wystaw, które zwiedzałam tylko połowicznie. Brałam też udział w wykładach, często takich, w których, gdyby nie to, że odbywały się online, nie mogłabym uczestniczyć. Ale też sama wirtualnie oprowadzałam grupę studentów po wystawie w Zakopanem (na tę okazję dresową bluzę zamieniłam na sweter). Jeżeli miałabym znaleźć jedno określenie na ten system pracy, to użyłabym słowa „elastyczny”. Wszyscy musieliśmy być elastyczni. Rozciągliwi jak guma do żucia. Jeszcze do niedawna niemożliwe – uczenie malarstwa online czy montowanie wystawy na odległość – stało się możliwe. I to nie dlatego, że jesteśmy otwarci na potrzeby innych. Nie jesteśmy. Po prostu nie było wyboru.

Mamy luty 2021 roku. Wodnik jest z nami już prawie dwa miesiące, ale zmian jak nie było, tak nie ma. Może z wyjątkiem wygranych przez Joe Bidena wyborów. To akurat zaliczam do dobrych wiadomości. Co zmieni Wodnik? I co zmieni pandemia w świecie sztuki? Jak przeorganizuje naszą pracę? Odpowiedzi na te pytania można tylko próbować wywróżyć z fusów. Zwłaszcza, że herbata została już wypita. Nawet jeśli kubek jest jeszcze gorący. Internet stanie się miejscem pozornej demokratyzacji, ale też kapitalizacji naszych pragnień. Artyści coraz chętniej wrzucać będą reprodukcje swoich prac do sieci, galerie i instytucje zaczną większą wagę przykładać do dokumentacji fotograficznej, a praca zdalna – podobnie jak transmisja wykładu na Zoomie – stanie się ogólnie akceptowaną normą.

Baran – niecierpliwy – łatwo będzie wpadał w gniew, Byk – zamiast tworzyć, rzuci się w wir hedonistycznych przyjemności, a Wodnik jeszcze bardziej zdziwaczeje. Waga porzuci bardziej analityczną sztukę na rzecz brudnych i plastycznych materii, Koziorożec będzie walczyć z własną prokrastynacją, Lew zacznie dramatyzować, ale tym razem na scenie przy pełnej publiczności, a Skorpion – u niego jednego po staremu – jak zwykle będzie obmyślał zemstę nad całym światem. Ryby będą wskrzeszać martwy od kołyski potencjał sztuki partycypacyjnej, Panna ze zdziwieniem odkryje w sobie paranormalne właściwości, a Bliźnięta będą gadać. Przez całą erę Wodnika prowadzić będą niekończące się rozmowy o niczym. Zwykle ze Strzelcem. Ten ostatni będzie nieustająco na wszystko narzekać, diagnozując u siebie wciąż nowe choroby. Pierwszą po pandemii wizytę w muzeum odchoruję, lecząc stendhalowską gorączkę.

Marta Krześlak. Ajaaoeho, widok wystawy, Galeria Szara Kamienica, 2021, fot. Paweł Wyląg

Zaczniemy się interesować astrologią. Jak przystało na czasy niepewności, będziemy próbować przepowiedzieć własną przyszłość, by odczarować straszną teraźniejszość i nie mniej okropną przeszłość. Będziemy czytać horoskopy, stawiać tarota, zabawiać się w medium i wywoływać duchy. Ezoteryka stanie się jeszcze jedną z form kolektywnej terapii po zbiorowej traumie. Bo mamy i będziemy się mieli z czego leczyć.

Czeka nas kryzys. Muzea, galerie i uniwersytety będą ciąć koszty, oszczędzać na klimatyzacji, będą zwalniać pracowników i odgrzewać bez końca te same kotlety. Smażąc je na starym oleju. O ile już tego nie robią. Inwestycja w sztukę okaże się nieopłacalna, kolekcjonerzy będą ciąć budżety na kolekcję, a zamiast sztuki będą kupować wyspy i bunkry. Ale to też już się dzieje. Władza i wielkie korporacje będą przyglądać się naszym wysiłkom z niepewnym uśmiechem. Trochę tak, jak się patrzy na raczkujące dzieci. Część artystów, jeśli jeszcze tego nie zrobiła, będzie się musiała przekwalifikować. A sztuka, jak mówi mi przez telefon znajoma kuratorka, pójdzie się j***ć na długie lata. A mimo to wciąż będziemy budować wspólnoty, będziemy – jak powiedziała mi jedna artystka, która od roku planuje swoje życie po pandemii – obmacywać się i dotykać. Będziemy też odchodzić od struktur społecznych do neo‑plemiennych, będziemy mitologizować czas bez względu na ilość wypitego alkoholu. Jeden ze studentów mojego kolegi cieszy się z wirtualnego trybu studiów, bo przynajmniej nie imprezuje i może się skupić na nauce – szukać dziur w całym, ale też wyjść, nawet jeśli tego wyjścia nie ma. Czy zamknięcie może stać się miejscem radykalnego otwarcia? Pytałam o to w jednym z internetowych projektów. Czytałam wtedy Narkotyki Witkacego, który cytując Szymberskiego pytał: „Czy można przebaczyć patykowi, że jest patykiem?”. Kiedy nie ma się nic innego, można się bawić tylko nim albo z nim.

Myślę, że po tym wszystkim, zmęczeni, mimo wszystko będziemy dalej tańczyć. Pogrążeni w chocholim tańcu czekać, aż wulkan na którym tańczymy, wybuchnie. Introwertycy zapragną nagle wyjść ze swoich skorup, a ekstrawertycy poczują się wydrenowani i zapragną schować się pod kocem. Wszystko, łącznie ze znaczeniami, wywracać się będzie, jak poszewkę na drugą stronę.

Kończąc ten tekst, jednocześnie pracuję nad Ajaaaoeho. Czytam bajki dla dzieci i oglądam filmy przyrodnicze. Ajaaaoeho to wystawa, którą otwieram z Martą Krześlak w Galerii Szara Kamienica. Żadnej z nas nie będzie na otwarciu. Za to uruchamiamy gorącą linię, za pomocą której będzie się można z nami połączyć. Myślę, że 2021 to czas na taką sztukę. Taką, która pozwala się wspólnie przeżywać i która produkuje ulgę. Działa, nawet nie jak Narnia, ale jak szafa. Wchodząc do niej w żadnym razie nie powinno się zatrzaskiwać drzwi. Zwłaszcza, że część astrologów twierdzi, iż Era Wodnika jeszcze nie nadeszła i dopiero nadejdzie… za trzysta lat. Zwłaszcza, że Dżuma Alberta Camusa, obowiązkowa lektura pandemii, kończy się słowami: „bakcyl dżumy nigdy nie umiera i nie znika”.

Proszę znajomą tarocistkę, by ustawiła rozkład ogólny dla świata sztuki. Drugą wylosowaną przez nią kartą jest śmierć. To to, co nas czeka. Zmiana. Taka, której nie da się powstrzymać. Po wszystkim trzeba będzie posprzątać. Trzeba będzie też ulepić coś z tego, co zostanie. Nawet jeśli będzie to tylko kupa patyków.

Ania Batko

Ania Batko

Historyczka i krytyczka sztuki, kuratorka wystaw, m.in.: Dead Meat w Karlin Studios w Pradze, Miłośnik oraz Wróble ćwierkają po grecku w Fundacji Razem Pamoja, Druga Grupa. Co mieliśmy zrobić, tośmy zrobili i Jaremianka. Zostaje w tym teatrze. Podoba mi się tu w Cricotece, Kochanie zrobiliśmy Czarnobyl (albo schron w kształcie cygara) w ramach festiwalu Unsound.