Nr 3 jesień 2021 rozmowy Michał Zawada

Biennale Malarstwa Bielska Jesień 2021

z Michałem Zawadą – o malarstwie, roli jurora i rynku sztuki – rozmawia Agnieszka Jankowska-Marzec

Wystawa finałowa 45. Biennale Malarstwa Bielska Jesień 2021,
Galeria Bielska BWA, 30.10.2021 – 12.01.2022,
widok wystawy – sala dolna; fot. archiwum galerii / Krzysztof Morcinek

Agnieszka Jankowska-Marzec: Na początku chciałabym cię zapytać, jaki jest twoim zdaniem sens organizowania konkursów malarskich? Podejrzewam, że skoro zgodziłeś się wziąć udział w jury konkursu Biennale Malarstwa Bielska Jesień 2021, to jesteś do takiej formuły weryfikacji twórczości artystycznej przekonany?

Michał Zawada: Tak naprawdę to nie była dla mnie prosta decyzja. Moją intuicyjną reakcją była odmowa, dopiero po długich rozmowach z przyjaciółmi, których zdanie jest dla mnie ważne, stwierdziłem, że jednak warto zobaczyć, jak konkurs wygląda od środka i być może wnieść do niego coś od siebie. Moje wątpliwości wynikały, po pierwsze, z mojej niewiary w to, że konkurs może być adekwatną metodą ewaluacji czy weryfikacji działalności artystycznej. Po drugie, obawiałem się, że udział w konkursie będzie reprodukować hierarchiczne struktury, z którymi staram się polemizować w mojej praktyce artystyczno-dydaktycznej. Ostateczna decyzja nie była zatem taka oczywista, a gdy ją podjąłem, musiałem wszystko wziąć…

„Na klatę”, mówiąc bardzo kolokwialnie.

Moje wątpliwości wynikały również z faktu, że od lat biorę udział w komisjach rekrutacyjnych na Wydziale Malarstwa, a więc w procesie selekcji kandydatek i kandydatów na studia. Decyzje, które podejmuje się w takich okolicznościach, stanowią zawsze duże obciążenie – na granicy etycznej i emocjonalnej. Po pierwsze, udzielają się emocje ludzi – żywych ludzi, nie reprodukcji w portfolio – z którymi się rozmawia, przegląda się ich prace – ich nadzieje, stres, dyskomfort. Po drugie, od razu pojawia się pytanie o kryteria oceny, które pozwoliłyby mi na jakikolwiek stabilny osąd. Czy są takie procedury ewaluacji, które byłyby niezależne od indywidualnych przekonań, osobistych estetycznych czy tematycznych upodobań; które nie zależałyby od dość przypadkowych czynników? Co tak naprawdę podlega ocenie? Decyzje, które podejmuje się w tych chwilach są szalenie ważne, bo to od nich zależy, kto znajdzie się w uczelni artystycznej, a więc przed kim droga do sztuki, przynajmniej w wymiarze instytucjonalnym, zostanie otwarta. Szybko okazuje się, że w kontekście sztuki takich obiektywnych kryteriów nie ma i być nie może. Co więcej, każda decyzja komisji czy jury jest skazana na porażkę, ponieważ wyklucza potencjalność drzemiącą w tym, co odrzucone.

Trudno się z tobą nie zgodzić. Często mówi się, że wybór jury to jest w ogóle wybór zwycięzców od razu, bo wiemy, że w sztukach wizualnych nie ma obiektywnych kryteriów. Rozumiem więc twoje wątpliwości. No, ale chyba nic lepszego nie wymyślono.

To prawda. Warto też podkreślić, że aktualnie w ogólnopolskim dyskursie artystycznym pojawia się chyba po raz pierwszy tak głośno wyrażana wątpliwość dotycząca opresyjności formuły konkursowej. Bielska Jesień – być może dzięki swojej demokratycznej formie, która obywa się bez eksperckiej preselekcji – pozostaje jednym z niewielu liczących się konkursów na polskiej scenie. Skończyły się „Spojrzenia”, wypalił się format „Artystycznej Podróży Hestii”. Oddolna krytyka, wyrastająca ze środowiska samych artystek i artystów, zbiera swoje żniwo. Najważniejsze jest jednak to, że bodaj pierwszy raz w najnowszych dziejach sztuki polskiej tego typu wątpliwości doszły do głosu; że zjawiska uznawane do tej pory za „naturalne” zaczynają być kwestionowane i redefiniowane. To bardzo ciekawy proces i myślę, że warto śledzić jego dalszy rozwój. Oczywiście, nie wyzbędziemy się całkowicie współzawodnictwa, konkurencyjności czy hierarchii. Ale, tak naprawdę, nie wiemy jeszcze, co może się z takiej dyskusji urodzić.

Czy mimo tych wątpliwości, zastrzeżeń, które podziela wielu artystów, doradzałbyś świeżo upieczonym absolwentom czy studentom ASP branie w nim udziału?

To jest bardzo złożone pytanie, ale jestem przekonany, że w systemie, w którym się poruszamy, opartym na fetyszyzacji, urynkowieniu i utowarowieniu produkcji artystycznej, w którym często jedyną ścieżką uzyskania widzialności jest włączenie się w aparat konkursowo-galeryjno-kuratorsko-krytyczny, zdecydowanie tak.

W Polsce konkursy cały czas stanowią narzędzie weryfikacji środowiska artystek i artystów, którzy opuszczają akademie. Bielska Jesień jest wprawdzie otwarta na amatorów, ale to ciągle jest mniejszość. Zdecydowanie większościowy udział w tkance sztuki polskiej mają artyści profesjonalni, którzy ukończyli uczelnie artystyczne.

Czyli konkursy malarskie, w tym Bielską Jesień, można potraktować trochę jako weryfikacyjne sito młodych artystów?

Trochę tak, bo w pewnym stopniu wpływają na późniejsze wybory kuratorskie, stypendialne czy galeryjne. Konkursy artystyczne i ich jurorzy dają poczucie, że istnieją kompetentne grona eksperckie, które weryfikują listę zgłoszonych artystów i wyłaniają laureatów. Dają przekonanie, że dokonał się intersubiektywny osąd. Coś, co tak naprawdę jest wypadkową subiektywnych spojrzeń każdego jurora i jest wynikiem dyskusji, kłótni i negocjacji, zaczyna funkcjonować jako fakt. Każdego roku na rynku sztuki pojawia się kilkuset absolwentów polskich uczelni artystycznych. W sytuacji nadprodukcji rynek, ale także instytucje czy kuratorzy potrzebują bezpiecznego eksperckiego sita, które zawęzi tę grupę. Jako dydaktyk, a więc osoba, która przygotowuje młodych ludzi do zawodu, byłbym po prostu nieuczciwy lansując obraz, w którym na polu sztuki da się działać zupełnie poza regułami rynku.

Warto jednak dodać, że rola Bielskiej Jesieni nie wyczerpuje się w formule konkursowej. To biennale, pokaz różnorodnych tendencji, ale też miejsce spotkania. W czasie samego ogłoszenia wyników w BWA znalazło się kilkudziesięciu artystów z całej Polski, którzy mieli okazję porozmawiać lub po prostu się poznać. Niewiele jest w środowisku, zwłaszcza w trakcie pandemii, tak sprzyjających okoliczności.

Czytając recenzje wystaw Bielskiej Jesieni z ostatnich kilku lat, m.in. Piotra Polichta z magazynu „Szum” (2019), zwróciłam uwagę, że środowisko malarskie Krakowa oceniane jest jako mocne, widoczne, znaczące. Czy zgodziłbyś się z taką opinią?

MZ: Jako juror nie prowadziłem statystyki, która poparłaby takie stwierdzenie. Ale z pewnością Kraków cały czas jest mocno reprezentowany. Zresztą nie tylko na Bielskiej Jesieni, ale także w poprzednich edycjach „Hestii” i innych konkursów artystycznych. Jakie można wyciągnąć z tego wnioski? Odpowiedź przynieść mogłyby jedynie rzetelnie przeprowadzone badania. Natomiast to, że mamy dużo absolwentów i absolwentek, którzy nawet niekoniecznie są laureatami konkursów, ale zaczynają sobie bardzo dobrze radzić w środowisku, po prostu nas cieszy. To pokazuje, że ukończenie naszej uczelni może faktycznie pomóc w rozwoju, dać szansę na utrzymywanie się ze swojej twórczości i pokazywanie jej w miejscach o dużej widoczności.

Mnie osobiście cieszy, że w gronie jurorskim znalazł się dydaktyk, wywodzący się ze środowiska akademickiego…

Jestem przekonany, że jako dydaktycy mamy zupełnie inny wgląd w środowisko niż kuratorki, kuratorzy, krytycy czy historycy sztuki. Inną perspektywę na świat sztuki. Chodzi o to, że mamy kontakt z bardzo zróżnicowaną grupą studentów. Mamy studentów, którzy studiują w trybie dziennym, niestacjonarnym czy podyplomowym; obserwujemy ich często od pierwszego do piątego roku. Widzimy osoby, które wiążą ze sztuką swoją przyszłość, a także takie, które tę ścieżkę porzucą. Poznajemy osoby, które bardzo chcą tworzyć, ale instytucjonalnie nie ma dla nich miejsca i skazane są na zasilenie wielkiej masy ciemnej materii świata sztuki, czyli tego środowiska, które pozwala gwiazdom błyszczeć. Mamy kontakt z artystami, którym się coś uda, ale być może tylko w perspektywie kilku sezonów. Wreszcie, akademię kończą też twórcy, którzy wejdą do kanonu i utrzymają się przy tym zawodzie do końca. Ważne jest to, że jako dydaktycy nie tylko oglądamy ich obrazy, ale także twarze. Poznajemy ich jako ludzi. Dużo z nimi rozmawiamy, także w momentach najtrudniejszych dylematów i kryzysów. Nie chcę użyć zbyt pompatycznych słów, ale w jakiś sposób uwrażliwia nas to na fakt, że do konkursów nie zgłaszają się obrazy, tylko ludzie.

Dobrze, że o tym wspomniałeś.

Za każdym z tych ponad dwóch tysięcy JPEG-ów, stoi czyjaś nadzieja, pomysł, komunikat, istotna treść, emocja. Sam dobrze znam smak goryczy związanej z konkursowym odrzuceniem, co może wpływać na charakter mojego jurorskiego doświadczenia. Kuratorzy raczej nie mają okazji zaglądania do portfoliów osób, które mainstream wyniósł na dalekie rubieże. Akademicy mają wgląd w bardzo szerokie spektrum, oglądają i znają twórczość zarówno taką, którą „artworld” potraktuje jako kiepską, jak i taką, którą uzna za świetną.

Chciałam jeszcze poruszyć temat bardzo szeroki, ale myślę, że istotny. Czy jako uczestnik tego konkursu, ale także juror, mógłbyś pokusić się o opisanie sytuacji naszego malarstwa? Dostrzegasz dominujące tendencje?

Warto podkreślić, że Biennale Bielska Jesień jest nie tylko konkursem, ale przede wszystkim przeglądem malarstwa. Cieszy mnie ostateczny kształt wystawy, ponieważ prezentuje bardzo dużą różnorodność. I to nie ma być truizm w rodzaju: „na wystawie było bardzo dużo ciekawych, różnorodnych prac”. Bielska wystawa naprawdę pokazuje prace reprezentujące bardzo różne środowiska. Zobaczymy tam artystów uznanych przez system, jak choćby Jakub Gliński czy Jan Możdżyński.

I Tomasz Kulka, który otrzymał Grand Prix.

Tak, to wszystko twórcy, którzy już od dłuższego czasu nie są anonimowi. Ale swoje prace pokazują także osoby tworzące środkowe spektrum i takie zupełnie spoza mainstreamu, spoza obiegu kuratorsko-krytycznego. Artyści i artystki, którzy nigdy nie zmieszczą się w obiektywie branżowej prasy. Nasze podejście naznaczone jest takim systemowym klasyfikowaniem, nawet jeśli próbujemy od tego uciekać. Spojrzenie nigdy nie jest niewinne, jest zawsze uwikłane w sieć przyzwyczajeń, struktury, w których się poruszamy. Nazywam to procesem ideologicznym, który warunkuje nasze doświadczenie konkretnym zestawem relacji i hierarchii. Zapala nam lampkę w najmniej spodziewanych momentach i każe nam weryfikować nasze intuicyjne reakcje.

Pomimo tej, nazwijmy to umownie autocenzury, siłą Bielskiej Jesieni jest jej różnorodność.

Tak. Są tu artyści, którzy po prostu malują i chcą co jakiś czas pokazać swoje prace, niekoniecznie pragnąc wejść na warszawski salon. Więc, moim zdaniem, to bardzo duża wartość takiego przeglądu, bo pokazuje, że mamy do czynienia z bardzo zróżnicowanym środowiskiem. Raczej nie da się spośród tej mnogości wyszczególnić żadnego wybijającego się nurtu. Żadna z tendencji nie jest, w moim przekonaniu, na tej wystawie nadreprezentowana. Choć oczywiście jest kilka charakterystycznych zjawisk – jak choćby popularna miękka aerografowa plama…

W ten sposób maluje Veronika Hapchenko…

Nie tylko ona: Adam Kozicki, Marcin Jedlikowski, Magdalena Kirklewska, Nikita Krzyżanowska czy Justyna Baśnik-Andrzejewska wykorzystują podobne narzędzia. Za fałszywy można uznać jednak zarzut, że to próba wpisania się w jakąś konkretną konwencję. Oczywiście, wśród niektórych artystów pojawiają się tego rodzaju cyniczne zagrania, ale nie w tym przypadku. Okazuje się, że w obrębie tej poetyki można opowiedzieć bardzo różne historie, dlatego np. tematyka poruszana przez Veronikę Hapchenko okazuje się zupełnie inna niż ta, która zajmuje Magdalenę Kirklewską. Hapchenko bliska jest działaniu researchowemu, analizującemu dane historyczne, natomiast Kirklewska opowiada o ciele i jego obecności w przestrzeni kulturowej.

A czy pewne tendencje obecne w malarstwie nie mają charakteru manifestacji pokoleniowych?

Trudno zaprzeczyć, że doświadczenie sztuki jest także doświadczeniem pokoleniowym. Może powinniśmy się wreszcie uwolnić od lęku przed powtarzalnością, obecnego przynajmniej od czasów dojrzałego modernizmu? Zaakceptować fakt, że nie da się skonstruować wypowiedzi, która nie jest utkana z cytatów, z podobieństw itd. Że modernistyczna wiara w autonomiczne dzieło sztuki jest obecnie niemożliwa do utrzymania.

A ja powrócę z uporem do poszukiwania wspólnego mianownika prezentowanych na wystawie prac. Wspominałeś o kwestiach formalnych. A ideowe?

Wiele prac dotyka wątków polityczno-społecznych i to jest silnie wyczuwalne na wystawie. Obrazy powstawały, jak wszyscy wiemy, w specyficznym czasie pandemii. Mamy zaostrzającą się sytuację polityczną w Polsce i za granicą, wisi nad nami widmo zmian struktury społecznej w kontekście migracji, a także widmo zmian klimatycznych, z potencjalnie tragicznymi skutkami dla całej ludzkości. Ostatnie lata wpłynęły na to, że często podnoszone są kwestie tożsamości płciowej i cielesnej, a także roli Kościoła w Polsce. Każdy z tych tematów – i zresztą wiele innych – znalazł jakąś odpowiedź w obrazach uczestników biennale. W kontekście obrazowania pandemii i lockdownu osobiście ujęła mnie praca, która w ostatecznym werdykcie nie otrzymała żadnej nagrody…

Uprzedziłeś mnie, bo chciałam cię zapytać, czy miałeś jakichś faworytów – wiadomo, że wynik jest kompromisem – artystów, których prace szczególnie przykuły twoją uwagę?

Oczywiście, że miałem. Tak właśnie było z cyklem wielkoformatowych prac Bartłomieja Flisa opowiadających o jego relacji z bratem zaburzonej przez pandemię. Widzimy proste sceny – dwóch mężczyzn biorących się za bary albo grających na komputerze, którym towarzyszy komentarz – opowieść o artyście i jego bracie, o zerwanej łączności i przerwanej relacji. Mimo swojej monumentalnej surowości, te prace są po prostu wzruszające i, w moim przekonaniu, w najciekawszy sposób odnoszą się do problemu izolacji domowej.

Czy jesteś zadowolony z ostatecznego werdyktu jury?
Tak, choć na pewno ostateczny kształt wystawy i struktury nagród odbiega od tego, z czym każdy z nas, jurorów, przyjechał. Mieliśmy swoje typy, ale równocześnie byliśmy otwarci na propozycje reszty składu. To oczywiste, że w toku dyskusji wiele z takich typów musiało odpaść. W sobotę po ogłoszeniu wyników odbyło się oprowadzanie jurorskie, które mogło trwać tylko godzinę, co w przypadku ekspozycji 121 obrazów oznacza bardzo mało czasu. Mogliśmy rozmawiać w zasadzie tylko i wyłącznie o wyróżnionych pracach. To był właśnie ten trudny moment, w którym zdałem sobie sprawę, że musimy omijać obrazy, które są często niezwykle ciekawe i wartościowe, dotykają ważnych kwestii, ale ponieważ nie dostały żadnej nagrody, nie zostaną omówione. To oczywiście niesprawiedliwe, ale w warunkach konkursowych, a także w kontekście tak olbrzymiej wystawy, po prostu nieuniknione. Ten moment skupiał jak w soczewce całą złożoność mechanizmów współczesnego świata sztuki. Ostatecznie będziemy musieli ciągle konfrontować się ze sprzecznością, która zawiązuje się pomiędzy demokratyczną potrzebą inkluzywności a odbywającym się na różnych poziomach procesem selekcji i weryfikacji.

Dziękuję za rozmowę.

Agnieszka Jankowska-Marzec

Agnieszka Jankowska-Marzec

Absolwentka historii sztuki na UJ. W 2007 roku uzyskała stopień doktora w Instytucie Etnologii i Antropologii Kulturowej UJ. Pracuje na Wydziale Grafiki ASP w Krakowie. Jej zainteresowania naukowe koncentrują się na sztuce XX wieku i sztuce współczesnej. Niezależna kuratorka i organizatorka wystaw, członek SHS i Sekcji Polskiej Międzynarodowego Stowarzyszenia Krytyków Sztuki (AICA).