Yezuu jak się cieszę z tych króciutkich wskrzeszeń
↑ Fot. Sławomir Shuty
Kocham Zimę, jak można jej nie kochać – z jej zaspami, soplami, lodowymi fraktalami, śniegowymi prażynkami. Tym, że możemy jak Jezus chodzić po wodzie. Pokochałem Zimę od pierwszego wejrzenia; zjeżdżanie na sankach, workach, plastikowych nartkach na krótkich nowohuckich stokach i górkach-sypańcach to było czysto krwiste szaleństwo, dzieci traciły zęby, łamały kości, nie było litości.
Zimę kocham, bo jestem anatomicznie przegrzany, wiecznie ściśnieniowany – jak czajnik przed zagotowaniem; cała energia idzie do środka i podgrzewa mięso, tęsknię, by je schłodzić. A może przyczyna przegrzania jest prozaiczna – to ilość porastających moje ciało włosów? (w szkole dzieci żartowały, że jestem brakującym ogniwem).
Lata nie lubię, na słońcu bije mi palma, przed oczami mam mroczki wielkie jak nerki i szybko zlewam się potem – zalewa mi oczy, miast chłodzić – szczypie. Tak naprawdę nie chodzi o to, że lata nie lubię; lubię, ale nie tęsknię, akceptuję; najgorętsze dni spędzam w rzece, bawiąc się jak dziecko, chłodzę mięso. Boję się udaru, od niego zaczęło się umieranie mojej Matki. Plaży, skwaru, ciepłego powietrza, lepkiego miejskiego smogu, potu, do którego kleją się kłopoty nie kupuję.
Uciekłem na wieś, bo Zima w mieście się skończyła. Śnieg, o ile był, szybko zmieniał odcień i zamieniał w breję czarną jak płynąca miastem rzeka. Nie zauważyłem tej zmiany, tego zanikania Zimy. Byłem zaaferowany zmianami klimatu mojego serca/głowy/mięsa. Burzliwe momenty przesłoniły fakt, że Zima w mieście znika, przeistacza się w porę deszczową, która siada na kark jak ponura zmora, rozpłaszcza ciężkim butem twarz.
Uciekłem do Zimy, by chodzić po wodzie jak Jezus, radować się mistyką wodnych przemian. Na wsi Zima była i nigdzie się nie wybierała. Jakie tu były Zimy, o ludzie. Nie pamiętam w detalach, na szczęście robiłem masę zdjęć. Nie kojarzę detali, pamiętam uczucia, chemiczne burze, księżyce, tripy, chmury, z których powstawały kształty, twarze, piszczele, kręgosłupy. Zimą najpiękniejsze i najjaśniejsze jest nocne niebo.
Jak przetrwać Zimę? Jak żyć bez niej? Jak żyć bez wody? Zima to woda. Latem ziemia woła o wodę, ale odpowie jej echo, jeśli Zimą nie będzie wolno roztapiającej się wiosną pokrywy śnieżnej. Uciekłem na wieś, żeby zaczarować życie, że to ciągle jest ta sama beztroska przygoda, Zima, dzieciństwo, grudzień w NH, krwiaki, siniaki, połamane żebra, sztachety, w zębach szczerba.
Tylko że w ciągu ostatniego ćwierćwiecza (trafiłem tu w późnych najtisach) wszystko się zmieniło. Zima pojawia się i znika, śnieg, owszem czasem idzie dziki, co z tego, jak za chwilę świat gwałtownie ciepleje i wszystko spływa wściekłymi potokami. W tym roku do dziewiętnastego styczna nie było śniegu. Tu, gdzie zawsze, rok w rok, przez pół roku leżała pokrywa śnieżna, nagle nie ma temperatur poniżej zera, nie ma śniegu, nie pochodzisz po wodzie jak Jezus.
Cała mistyka ulatuje, przysięgam, wyjechałem na wieś, licząc na miłą i spokojną śmierć w śniegu, jak przystało na człowieka śniegu, kiedyś jak przyjdzie na to czas: najlepsza eutanazja to nachlać się zdrowo i zasnąć błogo pod białą pierzyną. Żartuję do córki: pójdę nocą w mroźny, ciemny las z butelką bimbru i umrę, jak kiedyś ludzie. Córka się śmieje, nie ma już mroźnych lasów.
Edit: Po dziewiętnastym stycznia sypnęło śniegiem, na początku lutego zasypało nas totalnie, ale tak TOTALNIE, w lesie pod ciężarem śniegu łamią się drzewa, a na wsi dachy, z rowów sterczą samochody niefrasobliwych kierowców. Wszystko stało się pustynnie białe, stępiły się krawędzie kształtów, zniknęła dosłowność krajobrazu i znów mogę chodzić po wodzie. Łapię tę magię, na ile się da, zakładam biegówki i lecę do leśnego spa.
Sławomir Shuty
Artysta ruderalny; pisarz/scenarzysta (Zwał, Cukier w normie, Freestyle), reżyser (Luna, Pokój, Trip); rolnik; stały współpracownik Korporacji Ha!art; w Nowej Hucie mieszkał do 30 roku życia, obecnie wrócił do karpackich korzeni, skąd pochodzą jego rodzice, którzy w tamtym stuleciu przyjechali budować nowe robotnicze miasto.