Wniosek nr 444

kobieta↑ Lalki w hipermarkecie, fot. Anna Sudoł

Piszę ten tekst, czekając na ogłoszenie tegorocznych laureatów stypendium artystycznego miasta stołecznego Warszawy (kategoria literatura).

Osobie niezorientowanej w realiach świata kultury może się wydawać, że na pewnym etapie życia uznany twórca nie musi ubiegać się o środki finansowe.

Nic bardziej mylnego!

O stypendia i granty aplikuje się aż do śmierci (jeśli nie ma ograniczeń wiekowych) i robią to największe tuzy polskiej kultury. Powód takiego stanu rzeczy jest prosty – konkursy, granty i stypendia to jedne z nielicznych źródeł utrzymania (?) twórców w tym kraju. Dzięki nim można spokojnie usiąść, malować obrazy albo pisać opowiadania. Przez najbliższych kilka miesięcy nie trzeba się martwić o pieniądze, a przy okazji można znowu poczuć się potrzebnym.

W końcu dostało się stypendium, nagrodę czy grant, uprawomocniający twoją pracę, której sens notorycznie podważasz – choćby dlatego, że każdego dnia w odległości paruset kilometrów od twojego domu spadają bomby.

Przyznane pieniądze mogą odroczyć na jakiś czas poczucie bezradności, z jakim się borykasz w każdej niemalże sferze życia. Świadomość braku wpływu na to, co się dzieje wokół ciebie – w tak zwanym świecie zewnętrznym – nie jest niczym przyjemnym (przynajmniej możemy mieć wpływ na stan naszego świata wewnętrznego, prawda?).

Wracając do wniosku… Mój wniosek stypendialny został zarejestrowany pod numerem 444. Wysłałam go w ostatniej chwili. Zegar nieubłaganie tykał, a ja nerwowo sprawdzałam, czy nie zrobiłam żadnych literówek, jakby ta jedna literówka miała przesądzić o tym, czy dostanę stypendium… Byłam o krok od spóźnienia, ale wolałam zaryzykować, niż wysłać plik z choćby najmniejszym błędem… Już bezwzględne wrota naboru miały się zamknąć… Ale uff… Udało się! Parę dni pracy nad wnioskiem nie poszło na marne!

Czekałam tylko na informację, czy wniosek został poprawnie złożony.

Po potwierdzeniu, które przyszło mailem, odetchnęłam z ulgą, a moje ciało bezwładnie opadło na fotel. W mojej głowie pojawiła się tylko jedna konstatacja: teraz tylko trzeba poczekać do grudnia.

kobieta↑ Aleja Solidarności w Warszawie, fot. Anna Sudoł

Rozmyślałam o tym (wciąż mając przed oczami numer mojego wniosku: 444), ilu aplikujących dostanie stypendium – trzydziestu, czterdziestu?

Jakie kryteria decydują o tym, że akurat te, a nie inne osoby zostają wybrane?

Autorzy odrzuconych idei i projektów będą musieli znaleźć inne źródło finansowania (co nie jest łatwe), odpuścić (co też nie jest łatwe) lub zacisnąć zęby. Najwytrwalsi po godzinach, po tak zwanej normalnej pracy, będą wykonywać dodatkową pracę twórczą. Chciałabym ją nazwać hobby, ale hobby służy odprężeniu, a praca twórcza raczej nie (nie chcę generalizować, wierzę, że znajdą się tacy, którym daje radość, spokój i ukojenie).

Można zadać sobie pytania: po co tak się męczyć? Jaki to ma sens? Czy komuś poza mną jest potrzebny ten mój dodatkowy wysiłek? Czy tak duża ilość wytworów tak zwanej kultury wysokiej jest nam potrzebna, jeśli nie jesteśmy w stanie skonsumować nawet jej części? Pytania możemy mnożyć w nieskończoność.

To, że po pracy ludzie wolą oglądać Netflixa, niż pójść do galerii sztuki lub poczytać współczesną poezję, wydaje się czymś oczywistym. Sama wolę oglądać filmy zamiast chodzić pasjami na wystawy i spotkania autorskie. Te drugie nudzą mnie szczególnie. Na wernisażach można sobie przynajmniej porozmawiać ze znajomymi, natomiast na wieczorkach autorskich trzeba milczeć (minimum przez godzinę), a do tego słuchać, jak w najlepsze to inni sobie gadają.

Nie oznacza to jednak, że odbiorców tak zwanej kultury wysokiej nie ma, choć grono to wciąż maleje. W najlepszym wypadku zostanie tak małe jak zawsze było i tylko naiwność poznawcza charakteryzująca ludzi o rysie idealistycznym może prowadzić do innych wniosków.

Chciałabym – może zionąć optymizmem to za dużo powiedziane – pisać tak, aby korzystając ze swojej wiedzy i doświadczenia podpowiadać, jak unikać ślepych dróżek, których mi samej nie udało się ominąć, odzierać tabuizowane i bolesne sprawy z ich tabu, dzięki czemu inni będą mogli poczuć się mniej samotni, a w przyszłości może zupełnie pozbędą się wstydu i zaakceptują swoją „ułomność” lub po prostu pisać tak, aby dostarczać ludziom emocji: żeby głównie się śmiali, ale czasem też się bali lub reflektowali.

Trofea, fot. Anna Sudoł

Zupełnie skromne marzenie.

Powyższą małą dygresją chcę zapowiedzieć zmianę tonu. Zamierzam wpłynąć na bardziej optymistyczne wody.

Tekst ten piszę dla magazynu, który najpewniej czytają młodzi studenci sztuk pięknych i chciałabym – przede wszystkim – wesprzeć ich na duchu. Wystarczająco źle dzieje się wszędzie, a ja nie chcę dokładać cegiełki do piętrzącej się budowli pesymizmu.

Co robić? Aplikować! Startować!
A co, jeśli odrzucą mój wniosek? Nie przejmować się!
Jeśli przegram i nawet nie dostanę wyróżnienia w konkursie, to znaczy, że jestem beznadziejny? Absolutnie nie!

Czy liczy się tylko wygrana? Nie, spokojnie możesz przegrać. Prawdopodobnie poczujesz rozczarowanie, ale na bankiecie po gali konkursowej możesz poznać fajne osoby, z którymi się zaprzyjaźnisz. Posiadanie koło siebie osób, które cię lubią, kochają i rozumieją, jest cenniejsze niż niezbyt pokaźny czek za pierwsze miejsce (inflacja szybuje w górę, a kwoty nagród wciąż – czasem od dekad – te same).

Z konkursami artystycznymi jest jak z konkursami piękności – jedne i drugie mają bardzo zakurzoną formułę. Zarówno uczestnicy, jak i eksperci, a także odbiorcy, zadają często pytanie: Jaki jest sens istnienia konkursów w ich obecnej formie?

W konkursach piękności liczy się nie tylko uroda, ale również kreacje, zainteresowania i zaangażowanie uczestniczek w sprawy światowej rangi. Startują w nich: blondynki, brunetki, szatynki, Afroamerykanki, Afrykanki, Amerykanki, Australijki, Azjatki, Europejki, Hinduski (staram się wymienić jak najwięcej), wszystkie raczej wysokie lub średniego wzrostu, niełyse, uśmiechnięte i zadowolone – na pierwszy rzut oka. Podczas gali finałowej stoją z bukietami w dłoniach, ale trudno powiedzieć, co tak naprawdę dzieje się w ich głowach. Większość ukrywa rozczarowanie, czując smak goryczy w ustach, bo przecież kandydatek są setki. Te psychicznie silniejsze na pocieszenie szepczą sobie w duchu: „Chociaż dotarłam do finału. To przecież bardzo dużo, prawda? Wyprzedziłam tyle dziewczyn!”. Wybory miss ogląda cały świat, a gala finałowa odbywa się w wielkim studiu rozświetlonym milionem świateł.

Kontener na śmieci przy ulicy Targowej w Warszawie, fot. Anna Sudoł

Podobnie wyglądają konkursy w sztukach pięknych (celowo nie piszę „wizualnych”, bo „piękne” pasują do piękności). Weźmy na przykład taki konkurs malarski (najbardziej prestiżowy: Bielska Jesień). Aplikują: abstrakcjoniści, realiści, trudniej definiowalni, politycznie zaangażowani, niezaangażowani i niezdeklarowani, uśmiechnięci i zadowoleni – na pierwszy rzut oka. Podczas gali finałowej stoją z różami w dłoniach, ale trudno powiedzieć, co dzieje się w ich głowach. Większość ukrywa rozczarowanie czując smak goryczy w ustach, bo przecież aplikujących artystów są setki. Osoby silniejsze psychicznie na pocieszenie szepcą sobie w duchu: „Chociaż dotarłam/em/om do finału. To przecież bardzo dużo, prawda? Wyprzedziłam/em/om tyle osób!”. Nie obserwuje ich cały świat. Finał konkursu malarskiego oglądają dziesiątki osób zgromadzonych w skromnej przestrzeni galeryjnej (jeśli jest stream z wydarzenia, to pewnie oglądają go jakieś dwadzieścia trzy osoby; kto włącza streamy z wydarzeń kulturalnych zna te porażające statystyki). Jeszcze dodam, salkę oświetla parę lamp.

Jakie płyną z tego wnioski? Nie przejmujcie się, jeśli wasz wniosek zostanie odrzucony lub nie przejdziecie nawet pierwszego etapu konkursu (sita). Waszej porażki nie obejrzy cały świat, jak ma to miejsce w przypadku konkursów piękności.

Na koniec polecam wam prześledzić listę laureatów danego konkursu. Zobaczycie, że w jednym roku grand prix zgarnie hiperrealista, w następnym abstrakcjonista, z kolei w następnym wygra ktoś zaangażowany w aktualne dyskursy i nie znajdziecie żadnej prawidłowości, która decydowałaby o tym, kto wygra za rok.

Reklama na Gmachu Totalizatora Sportowego przy ulicy Targowej w Warszawie, fot. Anna Sudoł

W świecie absolutnego subiektywizmu trudno być zgodnym. Każdy ma za to własny punkt widzenia i swoje gusta – i dobrze (o to walczyliśmy!). Od subiektywizmu wolne są nauki ścisłe. Tutaj wyniki i wnioski oceniane są nie miarą miękkich i płynnych punktów widzenia, lecz twardych matematycznych obliczeń i danych, które muszą zgadzać się z postawioną wcześniej tezą, a także badaniami innych naukowców. Słowem, nie da się polać wody!

W konkursach, w których kryterium oceny nie stanowią twarde dane matematyczne, jesteśmy skazani na indywidualny wybór komisji. Gusta każdego z oceniających są odmienne, a nagrody często zależą od tego – co im osobiście bardziej „smakuje”. Na to, co lubimy jeść, jak wiadomo, składa się wiele czynników, między innymi: wspomnienia związane z jedzeniem danych rzeczy, skojarzania z nimi związane, ilość smaków, które udało nam się poznać w dotychczasowym życiu (ściśle związane ze środowiskiem, w jakim przyszło nam dorastać), a także biologia i alergie pokarmowe.

Nie ma więc żadnej recepty na dzieło, które przyniesie sukces i pewną wygraną.

Mam nadzieję, że będziecie mogli teraz odetchnąć spokojnie i w różnorodności sztuki zobaczyć odbicie różnorodności świata.

Życzę wam również tego, abyście pozbyli się przekonania, że istnieją jakieś obiektywne prawidła, które decydują o tym, że ktoś wygrywa, a tym samym ktoś inny musi przegrać. Mam nadzieję, że to w konsekwencji doprowadzi was do zdobycia nagrody w kategorii „względny spokój wewnętrzny”. Nagrodą jest zdanie sobie sprawy i zaakceptowanie faktu, że na wygraną, niezależnie od dziedziny artystycznej, składa się masa czynników, a wy nie jesteście niczemu winni, jeśli nie dostaliście w tym roku stypendium. Nie jesteście też beznadziejni, jeśli nie wygraliście żadnego konkursu i o waszym poczuciu wartości naprawdę nie świadczy tylko praca i głos krytyka, który z jakiegoś powodu może spać spokojnie w nocy.

W końcu, i tak sukces artystyczny – w świecie, w którym kilkaset kilometrów od ciebie spadają bomby, a ludzie każdego dnia są gwałceni i mordowani – ma małe znaczenie… Prawda?

Reklama na Gmachu Totalizatora Sportowego przy ulicy Targowej w Warszawie, fot. Anna Sudoł

Anna Sudoł

Anna Sudoł

Ur. 1990, pisarka, artystka wizualna, raperka. Autorka książki Projekt (Wydawnictwo Ha!Art) i tekstów, które publikowała na łamach m.in. Magazynu Łałok, Magazynu Szum. Śpiewa, rapuje i pisze piosenki. Współtworzy zespół Czarodziej i Pan Enigmo, który ma na swoim koncie płytę pod tym samym tytułem (Wydawnictwo Nagrania Somnambuliczne). Mieszka w Warszawie.