W sumie
Życie na wsi to jest wieczna proca. Nie wiadomo, gdzie cię wystrzeli, raz ci się spali stodoła czy dom, innym razem studnia bagnem podejdzie, gdzie nie spojrzeć – robota. Już nawet tam nie patrzę, żeby nie widzieć smutnych oczu roboty czekającej na zrobienie. Szczerze? Wolę się przebiec, niż pełzać całymi dniami po gospodarce. Nie jestem rolnikiem, o czym się dowiedziałem dawno, to znaczy w świetle przepisów jestem, ale mentalnie niezupełnie. Do tego trzeba mieć końskie zdrowie. Wiadomo, że wspaniale pogrzebać w glebie, zasadzić miętę, szałwię, jabłoń i truskawkę, a nawet sypnąć nasionami marchwi na grządkę, nuż widelec wyrośnie?
Wiocha nauczyła mnie pokory, ale miasto wciąż budzi lęk i obrzydzenie. Przepraszam, jeśli ranię uczucia i już tłumaczę, w czym rzecz. Tak, wieś jest zimą smutna, nie ma już zim, nie ma mrozów, chmury wiszą nisko, masakrucka wilgoć…, ale miasto? Tkwisz uwięziony w przygnębiającym betonowym zoo, jesteś jak ta viralowa fota niedźwiedzia w betonowym szambie, nad którym unosi się zamknięty metalowy szkielet, żeby miś jakimś misiowym sposobem nie uciekł. Niedźwiedź siedzi na betonie i patrzy smutno na dwójkę dzieci, które nie wykazują nim większego zainteresowania. To stan mojego ducha w mieście, uwięzienie w brut matrixie. Gdyby nie rodzina, pewnie bym wcale nie bywał.
Uwielbiam stałą ekspozycję, ale kiedy widzisz ją dwudziesty raz? Oglądam sztukę w innych miejscach, pracowniach i naprawdę jest masa świetnych rzeczy, które być może nigdy nie ujrzą światła galeryjnego. Co zawsze smuci, bo artysta powinien mieć szansę na ekspozycję. Może nie wszyscy tego chcą, sam teraz piszę do szuflady (i trochę do kina), ale większość – tak. Zresztą stop truizmom. Czy ktoś wie, co się dzieje w Cricotece? Czy to miejsce oddycha, żyje?
Chciałem się wybrać na wystawę Jana Jakuba Ziółkowskiego, ale nie zdążyłem, a jak pojechałem, żeby przynajmniej kupić katalog, to już nie było. Spieszmy się kochać sztukę. Ja kocham, ale z chęcią, jako już nie mieszkaniec, a szczery sympatyk miasta, zobaczyłbym jakieś roszady w stałej ekspozycji muzeum, może niekoniecznie, żeby ją pruć do spodu, ale wzbogacić, urozmaicić. Uwielbiam stałą ekspozycję, ale kiedy widzisz ją dwudziesty raz? Oglądam sztukę w innych miejscach, pracowniach i naprawdę jest masa świetnych rzeczy, które być może nigdy nie ujrzą światła galeryjnego. Co zawsze smuci, bo artysta powinien mieć szansę na ekspozycję. Może nie wszyscy tego chcą, sam teraz piszę do szuflady (i trochę do kina), ale większość – tak. Zresztą stop truizmom. Czy ktoś wie, co się dzieje w Cricotece? Czy to miejsce oddycha, żyje? Pytam dla siebie, kiedyś obok mieszkałem.
Córka zaprosiła mnie na wernisaż Open Eyes w budynku dawnego szpitala na Kopernika. Miło było wziąć udział w tej szczerej inicjatywie, poczuć energię, która kiedyś mnie wypełniała, wypełniała nas wszystkich, zanim staliśmy się dorosłymi cynikami (nie wszyscy, przecież wiadomo, że nie wszyscy, wiadomo, że większość nie). Napawał optymizmem widok tych dzieciaków, nadzieją, że sztuka cię nie oszuka i nie stanie się bezduszną machiną, i może być czystą radością tworzenia. Bo chyba tu się to odbywa, w tym mistycznym momencie, w którym wpadasz w trans i zapominasz o bożym świecie, który notabene nie jest już boży, ale diabelski. Światem rządzi nie dobrotliwy bóg, ale demon, to raczej oczywiste.
I na tym się kończą moje przygody ze sztuką w tym roku, no chyba, że sztuką nazwiemy Naturę. Jeśli o to chodzi, to dużo się u mnie działo. Mówić, pisać o tym można godzinami, najlepiej obserwować. Odległość od ośrodków miejskich nie pozwala na częste wizyty w galeriach, choć bardzo bym chciał, uwielbiam sztukę, wernisaże i wino, małżem nie pogardzę. Natomiast w literaturze, to był szczerze dobry rok. Nie ma tu miejsca, żeby cisnąć nazwiskami, ale – powaga – w moim odczuciu jest masa świetnych prozatorek i prozaików, i praktycznie mógłbym nie czytać tłumaczeń, zostać tylko na Polsce, no może seria reporterska by jeszcze wjechała, coś jeszcze wiadomo, ale Polska wystawiła dobrą reprezentację literacką. Jeśli ktoś chciałby dowiedzieć się więcej, poznać konkretne nazwiska, z chęcią odpowiem na priv, jednakoż muszę wiedzieć, jaki gatunek was rajcuje. Natomiast rozwaliła mnie powieść ze zgniłego Zachodu Ostatnie lato w mieście G. Calligarich. Jest to moi drodzy historia o pisarzu i malarzu, malarza jest mniej, jest tylko figurą, ale istotną dla historii. Pal sześć fabułę, ale jak to jest napisane!
Rozumiem wszystkie argumenty za Planetą, ale jak się po prostu pójdzie do Składu i zobaczy na własne oczy, to jasnym jest, że nie można ot tak wycinać tej tkanki miejskiej. Zorganizowanej oddolnie, bez pieniędzy podatnika, bez urzędników, do których nic nie mam, poza tym, że stoją raczej po drugiej stronie barykady, wiadomo nie zawsze, w większości.
Świetnie było w prozie polskiej, dlatego zasmuciła mnie decyzja wielu kolegów i koleżanek, by poprzeć powstanie Planety Lem w miejscu Składu Solnego. Podejrzewam, że wiele z tych nazwisk nie wiedziało, o co toczy się gra, zresztą tak sformułowany list popierający powstanie Planety Lem w miejscu Składu Solnego (ta informacja nie była tam zawarta) podpisałbym i ja. Podpisałbym, gdybym nie wiedział, czym jest Skład Solny, jacy ludzie go tworzą i jakimi zasługami dla Krakowa jest okryty, przykład pierwszy z brzegu – uratowanie Zakrzówka przed patodeweloperką. Rozumiem wszystkie argumenty za Planetą, ale jak się po prostu pójdzie do Składu i zobaczy na własne oczy, to jasnym jest, że nie można ot tak wycinać tej tkanki miejskiej. Zorganizowanej oddolnie, bez pieniędzy podatnika, bez urzędników, do których nic nie mam, poza tym, że stoją raczej po drugiej stronie barykady, wiadomo nie zawsze, w większości. Miasto Kraków ma tyle wspaniałych miejscówek i tyle pieniędzy, możliwości znalezienia rządowych i europejskich subwencji, żeby Planeta mogła zaistnieć, choćby na Wesołej, jest tu nawet obserwatorium astronomiczne! Rozpieprzyć coś, żeby zbudować coś za pieniądze podatnika? Co to za logika? Ta cenna dla miasta tkanka społeczna, jaką jest Skład, może się nie odtworzyć.
Bardzo zabawne było też słyszeć w bańce głosy „lepiej się w to nie mieszać”. Miałem wtedy wrażenie, że biorę udział w jakimś mafijnym serialu i zaraz do domu na wsi zapukają literackie bojówki, które połamią mi palce i nie będę się już wpieprzał w nie swoje sprawy. Mind your biznes. A tak poważnie, chlapniesz coś nie tak i wylatujesz z rulety, na której się kręcą granty. Smutne, bo komuna się skończyła dawno temu, a jej miejsce zajęły środowiskowe koterie, które krępują wolność wypowiedzi. To wszystko zabija sztukę, zabija radość tworzenia. Bez tej iskry szybko zostaniemy zastąpieni przez AI. Na szczęście fochomaskulizm, fejminizm i tvp upada, oby tak dalej.
Sławomir Shuty
Artysta ruderalny; pisarz/scenarzysta (Zwał, Cukier w normie, Freestyle), reżyser (Luna, Pokój, Trip); rolnik; stały współpracownik Korporacji Ha!art; w Nowej Hucie mieszkał do 30 roku życia, obecnie wrócił do karpackich korzeni, skąd pochodzą jego rodzice, którzy w tamtym stuleciu przyjechali budować nowe robotnicze miasto.