Trójmiejski wrzesień: Sygnatury, Divine, Wyczulone, Horyzont zdarzeń, Chłodne usta fal, Na tropie doskonałości, MORZE \ MIASTO \ PORT

↑ Sygnatury, Gdańska Galeria Miejska, fot. Jakub Wydra

Odwiedzanie trójmiejskich wystaw we wrześniu przypomina nieco sen na jawie. Wszystko wydaje się nieco zbyt puste, niemal opustoszałe. Pojedynczy zwiedzający krążą powoli, jakby niedopasowani do przestronnych pomieszczeń, które jeszcze kilka dni wcześniej były gotowe na przyjęcie tłumów. Sama wrześniowa publiczność też wydaje się specyficzna, jakby przytłumiona, zawstydzona swoją własną obecnością. Jest cicho, a galerie i muzea zdają się łapać zasłużony powakacyjny oddech.

Aura niesamowitości to jednak nie wszystko, co łączy trójmiejskie instytucje, o mimo wszystko dość różnym rysie; galerie i muzea zdają się bowiem harmonizować, prezentując sztukę jakby niepasującą do rzeczywistości poza ich budynkami. Pod żadnym pozorem nie oznacza to jednak, że wystawy są nieudane, nudne czy po prostu złe. Nieświadomie (?) trzymają się raczej specyficznej onirycznej konwencji i ekspozycje, chociaż może to zbyt mocne słowa, nieco nie pasują do chłodnego końca lata.

Dobrym zobrazowaniem tej specyficznej dziwności jest Państwowa Galeria Sztuki w Sopocie. Kto raz ją odwiedził, dobrze wie o czym piszę – nawet sama przestrzeń galerii, osadzonej w postmodernistycznym pałacu-potworku nad samym brzegiem morza, nadaje jej rys dziwaczności, wyśnionego Disneylandu świata sztuki. Podobnie same wystawy PGS-u, których dobór do ostatniej chwili (a nawet już po zakończonych odwiedzinach) wydaje się nierozwiązywalną łamigłówką. Tak jak tym razem, przy prezentacji stosunkowo młodej, świeżej fotografii w połączeniu z kolekcją dzieł Wojciecha Fibaka.

Widok wystawy, Na tropie doskonałości, Państwowa Galeria Sztuki w Sopocie, fot. Jakub Wydra

 

Wystawa Na tropie doskonałości przypomina skarbiec, w którym każdy kąt został wypełniony drogocennym klejnotem czy złotym pucharem. Ilość dzieł sztuki zgromadzonych przez Fibaka po prostu onieśmiela i nie da się nie odnieść wrażenia, że z takim zamiarem wystawa została przygotowana. W całej przestrzeni nie ma miejsca, w którym gdzieś na peryferiach naszej wizji nie pojawia się wybitne dzieło proszące o trochę naszej uwagi. A nawet gdy nie jest wybitne, to przecież nie da się przejść obojętnie wobec wielkiego płótna Fangora czy Sasnala. Zbliżamy się więc, zafascynowani; nie dane nam jednak oglądać w spokoju, bo znów gdzieś w oddali miga nam Abakanowicz, Uklański, Gostomski, Gierowski, Tarasewicz… W tym niemal barokowym przepychu ciężko docenić pojedyncze dzieło. Na niedużej przestrzeni skumulowała się olbrzymia kolekcja, która z pewnością stanowi kanon współczesnej sztuki polskiej i nie powstydziłby się jej niejeden oddział Muzeum Narodowego. To wszystko z jednej strony niegodne jest zamknięcia w magazynie, a z drugiej strony zasługuje na lepszą, przestronniejszą prezentację, która pozwoliłaby na zasłużoną kontemplację.

Równowagą wydają się wystawy prezentowane w ramach 8. Festiwalu Fotografii „W Ramach Sopotu”, w tym roku odbywającego się pod hasłem FENOMEN. Oniryczny wątek nas więc nie opuszcza, tym razem jednak w ramach indywidualnych prezentacji Kacpra Kowalskiego Horyzont zdarzeńDivine Huberta Humki. Obie wystawy operują na rejestrach metafizyki, a stawiając nieoczywiste pytania, znajdują jeszcze ciekawsze odpowiedzi.

Samo źródło niesamowitości wynika chyba z sąsiedztwa obu wystaw, które uzupełniają się po prostu wyśmienicie. Trochę kosmiczne i nieuchwytne, jednocześnie namacalne i pełne nieoczywistej fizyczności. Prace Kowalskiego lokujące się gdzieś na pograniczu fantastycznej abstrakcji i katalogu nowych zdjęć NASA, wzbudzają podobną fascynację tajemniczą formą i fakturą fotografowanych obiektów. Czarno-białe zdjęcia pochłaniają niczym czarne dziury ukryte za tytułowym horyzontem zdarzeń. Z drugiej strony (i to dosłownie, bo wystawy dzielą przemyślanie zaaranżowaną przestrzeń) zdjęcia Humki to relacja z mimo wszystko racjonalnych poszukiwań „boskiego”. Uduchowione prace w ekspresowym tempie przenoszą nas przez motywy natury, ludzkiego serca, światła czy technologii. Pojawia się więc prastare drzewo i niezdobyty szczyt; oba zmultiplikowane, a przez to powielenie, ukryte. Na wystawie słyszymy bicie serca, w VR przenosimy się do wnętrza systemu binarnego, a sama przestrzeń zostaje zaanektowana przez mech. Problemy artysty wydają się jednak szczere, a Divine, mimo nieco magicznej atmosfery, nie stanowi zapisu naiwnych poszukiwań zachodniego człowieka, a raczej metodyczne przedstawienie znalezionych odpowiedzi.

Wisienką na fotograficznym torcie jest zdecydowanie wystawa Trine Søndergaard Przestrzenie i Portrety, w ramach której zaprezentowano cykle InteriorHovedtøj. Pierwszy z nich – portrety młodych kobiet w historycznych nakryciach głowy – emanuje niezwykłą kobiecą godnością i siłą, a jednocześnie zawstydzającą wręcz intymnością. Duże formaty fotografii wypełniają ciasną przestrzeń galerii, sprawiając, że jej atmosfera staje się nieco duszna, klaustrofobiczna. Nie jest to jednak uczucie przytłaczające; kojarzy się raczej z przytulnością i emocjami, których nie umiem opisać lepiej niż przydługie: „to, co czujesz, kiedy siedzi na Tobie kot: trochę nie możesz oddychać, ale pod żadnym pozorem nie zrzucisz go z siebie”. W to wszystko perfekcyjnie wpasowuje się Hovedtøj – cykl zdjęć „podglądających” liminalne pomieszczenia opuszczonych korytarzy, schodów i łączników. Każde ujęcie i jego nieoczywista geometria hipnotyzuje, wciągając i nie pozwalając spojrzeniu podążać dalej.

Widok wystawy, Wyczulone. Fotografki XX i XXI wieku, Muzeum Narodowe w Gdańsku, fot. Jakub Wydra

To, że fotografią Trójmiasto stoi, zdaje się potwierdzać wystawa Wyczulone. Fotografki XX i XXI wieku z kolekcji Muzeum Narodowego w Gdańsku. Kuratorski tandem (Maja Bieńkowska, Małgorzata Taraszkiewicz-Zwolicka) podjął się trudnego wyzwania, by na stosunkowo niewielkiej przestrzeni zaprezentować tematycznie i wizualnie niejednorodne grono artystek. Są pośród nich m.in. Katarzyna Kozyra, Bogna Burska, Jacqueline Livingston oraz Alicja Karska i Aleksandra Went – grono różnorodne właściwie pod każdym względem: technicznym, tematycznym czy pokoleniowym. Zadanie zręcznej, wspólnej prezentacji artystek o tak różnej ekspresji udało się jednak w zupełności, a tytułowe wyczulenie porządkuje fotografie: od skali mikro: intymności rodziny, bliskości, do makro: problemów społecznych, reportażu i pytań o wielkie przemiany XX i XXI wieku. Mimo nagromadzenia złożonych tematów, a także wszystkich motywów znajdujących się między tymi „skrajnościami”, wystawa nie stanowi jednak oczywistej i nieco pretensjonalnej afirmacji artystycznej różnorodności. Subtelnie pokazuje stałą, choć niejednokrotnie pomijaną obecność kobiet, przypominając ich niezwykle świeże i błyskotliwe obserwacje na temat rzeczywistości. Rozbija przy tym fałszywy monolit „sztuki kobiecej”, prezentując jej przeróżne i fascynujące oblicza.

Na oniryczny trop ponownie wprowadza Gdańska Galeria Miejska i Chłodne usta fal, wystawa-instalacja autorstwa Alicji Pakosz i Wiktorii Walendzik. Artystki przygotowały właściwie esencję nadmorskich marzeń: opowieść o miłości, romansie, plaży, szumiących falach. I konfrontacji tej wizji z bałtycką rzeczywistością: śmieciami, mewami, tandetnymi pamiątkami i zapachem smażonych ryb. Chłodne usta fal stanowią właściwie manifest polskiej zbiorowej wyobraźni i utworzonej w niej wizji Morza, uzupełnionej o świadomość kresu ludzkiego świata, do którego przedostają się wątki katastrofy klimatycznej i powracającej nie-ludzkiej aktywności. Nadmorski romans nie ma szczęśliwego zakończenia, a wraz z upływem czasu nabieramy wrażenia, że to nie my patrzymy na nagromadzone przedmioty, ale to elementy instalacji obserwują nas. Autorki pogłębiają tę wątpliwość, a nam pozostaje pytanie: czy to posthumanizujący wątek, czy może raczej nadmorskie halucynacje?

Widok wystawy, Sygnatury, Gdańska Galeria Miejska, fot Jakub Wydra

GGM prezentuje także dość głośną wystawę Sygnatury, czyli zbiór bardzo osobistych punktów widzenia na kategorię „własnego” „śladu”. Nadmiar cudzysłowów wydaje się tu jak najbardziej na miejscu: wystawa dość celnie wyłuskuje zarówno artystyczne podpisy, jak i znaczenie osobistego autotematyzmu i autoprezentacji w sztuce. Właściwie Sygnatury, prezentując sztukę artystek i artystów różnych nurtów, a przede wszystkim różnych pokoleń, stanowią przegląd niejednorodności znaczenia i interpretacji rzeczonego podpisu. I chociaż taka synteza tematu może wydawać się nieco prosta i oczywista, to dobór dzieł i twórców (m.in. Elżbieta Jabłońska, Ewa Partum, Krzysztof Wodiczko) multiplikuje wzajemne-osobiste odniesienia i perspektywy. Pozostajemy więc z serią nierozstrzygniętych pytań o podmiotowość i pozycję twórcy, niejako odseparowanego od własnej sztuki. I to zarówno w kontekstach już niemal klasycznych (feminizm, przemijanie, polityczność), jak i wprost współczesnych, kwestionujących pozycję artystek wobec systemu instytucji. I tak jak to przypadku podstawowych pytań bywa – każda perspektywa jest jednocześnie niezwykle osobista i skrajnie uniwersalna.

Widok wystawy, MORZE MIASTO PORT, Muzeum Miasta Gdyni, fot. Jakub Wydra
Widok wystawy, MORZE MIASTO PORT, Muzeum Miasta Gdyni, fot. Jakub Wydra

Niestety, w tym trójmiejskim pejzażu nieco zawodzi MORZE / MIASTO / PORT w Muzeum Miasta Gdyni. Nie jest to oczywiście wystawa nieudana; być może po prostu nie osiąga tego, czym by być mogła. Zdaje się bowiem jedynie aneksem do stałej, stricte edukacyjnej ekspozycji, uzupełniając ją o nieco zbyt grzeczną, historyczną prezentację artystycznej ilustracji historii miasta. Może zbyt przypomina klasyczne (krakowskie) GDYNIA W SZTUCE. I chociaż oglądanie jej bez wątpienia może stanowić przyjemność, tym bardziej, że dobór dzieł pokazuje dość różnorodny przekrój wizualny, to wydaje się, że wystawie czegoś zabrakło. A może właśnie wręcz przeciwnie – Gdynia staje się w niej centrum opowieści, wokół której portów, statków i modernistycznych marzeń orbitują artystki i artyści. Z ich różnymi postawami, lękami i wizjami wobec przyszłości nadbałtyckiego Nowego Jorku, wystawa staje się kolejną, wyrwaną wprost z marzeń opowieścią o sztuce w obliczu polskiego miasta-snu.

Powyższą trójmiejską opowieść-recenzję warto jednak opatrzyć małym przypisem – początek września to dla wystawienniczego świata czas dosyć dziwny, a wszystkie opisane instytucje były w okresie zmian ekspozycji lub tuż przed zamknięciem prezentowanych wystaw – być może dlatego nie udało im się zabłysnąć, a jedynie ukazały się w sennych, nieco przytłumionych barwach.

Jakub Wydra

Jakub Wydra

Badacz, teoretyk, krytyk. Student MISH i absolwent zarządzania kulturą na Uniwersytecie Jagiellońskim. Pisze o posthumanizmie w sztuce i naukach społecznych, szukając pomysłów na świat pozbawiony antropocentrycznego skrzywienia. Autor futurologicznego programu Pieśń przyszłości w Radiu Kapitał.