Nr 13 wiosna recenzje Jakub Wydra

Smak prazupy, czyli XIII Cracow Art Week Krakers

Cracow Art Week Krakers
19–26.04.2024

Widok wystawy, „Tak naprawdę to wcale nie wyjechaliśmy”, Zamkowa 16, fot. Szymon Sokołowski

Krakers, jaki jest, każdy widzi. Podobnie jest z hasłem tegorocznej, XIII już, edycji Cracow Art Week: „Czuj, czuj, odczuwaj” – wydaje się właściwie tak pojemne, że aż nic nieznaczące. Również z tego powodu trudno napisać generalne podsumowanie, które nie będzie serią truizmów esencjonalizujących „środowisko krakowskie”, „malarstwo queerowe” i „modne kolory” (odpowiadam – z jakiegoś powodu jest to neonowa zieleń i intensywny róż). A jednak warto spróbować. Zaczynając od negatywnego, czyli tego, co podobno zostaje z nami najdłużej.

Jednocześnie, to właśnie zgrupowana różnorodność pozwala pokazać siłę i wszechstronność krakowskiej sceny. Uwidaczniają to w szczególności mniejsze projekty osób studiujących, wciąż docierających się w „świecie sztuki”, które przekonują nas zupełnie szczerą wiarą w swoje pomysły i realizacje. Tworzą miejsca pełne nadziei, ważna jest dla nich przyjazna przestrzeń wspólna, prawdziwie oddolne kolektywy, zachwyty nad tym, co pozaludzkie.

Najsłabszą stroną tegorocznego Krakersa jest jego skrajna chaotyczność. Przeglądając program trudno stwierdzić, czy dla wydarzenia jest właściwie potrzebne spójne hasło, skoro każda galeria zdaje się ciągnąć w swoją stronę. I to nie interpretując, ale zwyczajnie ignorując wspólne wątki. Problemem jest też generalna kwestia formuły – czy naprawdę mamy do czynienia z „Art Week-iem”, skoro zdecydowana większość programu zgrupowana jest w dwóch pierwszych dniach wydarzenia (pustawe, ale otwarte galerie można odwiedzać przez cały rok)? W ten sposób Krakers to w zasadzie intensywny i męczący sprint, a nie maraton; może i dlatego hasło tego pozostaje rozkazującym zadaniem, przypominającym, o co nam w tym biegu powinno chodzić.

Jednocześnie, to właśnie zgrupowana różnorodność pozwala pokazać siłę i wszechstronność krakowskiej sceny. Uwidaczniają to w szczególności mniejsze projekty osób studiujących, wciąż docierających się w „świecie sztuki”, które przekonują nas zupełnie szczerą wiarą w swoje pomysły i realizacje. Tworzą miejsca pełne nadziei, ważna jest dla nich przyjazna przestrzeń wspólna, prawdziwie oddolne kolektywy, zachwyty nad tym, co pozaludzkie. Nawet jeśli łatwo byłoby te podejścia zakwalifikować jako naiwne, to przynajmniej są żywe i czujące.

Pójście tym – nieco życzliwszym – tropem pozwala przychylniej spojrzeć na czytanie czucia/odczucia. Zgodnie z obietnicami organizatorów okazuje się bowiem, że odczuwanie nie zostało zawłaszczone przez artystów i kuratorów, a włączeni do niego są również uczestnicy. Zostają oni dość serdecznie zaproszeni do współ-odczuwania w ramach form artystycznej autoterapii: twórcy, sięgając do przyjemnej nostalgii, lękają się przyszłości, a skupiając się na teraźniejszości i sobie samych, zwracają się ku innym.

Wątkiem wybrzmiewającym szczególnie intensywnie są właśnie relacje. Zbiorowa wystawa Tak naprawdę to wcale nie wyjechaliśmy (kuratorka Julia Szemplińska, osoby artystyczne: Marcin Kulawik, Joanna Sitarz, Konrad Gubała, Kornel Leśniak, Ewelina Figarska, Jan Kowal, Samuel Kłoda) to opowieść o większości Polski i większości Krakowa; wielkie metropolie są w końcu zamieszkiwane przez tłumy uchodźców z małych miasteczek i wsi. Bo większość z nas pochodzi ze świata, w którym z pewną dozą niepokoju schodzimy do piwnicy po ziemniaki, nie-kraftowe piwo pijemy na krzywej ławeczce przy ognisku, a księżyc odbija się nie w Wiśle, tylko w wysuszonym przydomowym oczku wodnym. A co gorsza, w ciemności nasza babcia zamienia się w potwora-spod-pierzyny (nie wiemy nawet, czy właściwie żyje).

Siła aranżacji: ciemnej piwnicy, suto zastawionego imprezowego stołu i zielonego ogrodu pozwala dostrzec wątek – z braku lepszego słowa – małomiasteczkowości w pracach „przyjezdnych” artystów. Nie chodzi jednak o pejoratywne konotacje, ograniczenie czy konserwatyzm, lecz o uświadomienie niejednokrotnie wypartej wspólnoty doświadczeń. Z dzielonej samoświadomości wydobywają ją uniwersalnie nie-miejskie powidoki – wielkie i nieco magiczne płótno Marcina Kulawika, które zobaczyć możemy tylko przez zniszczone okno „stodoły”, czy (ołtarzowo) ustawiony na stercie cegieł obraz Samuela Kłody. Doświadczamy naszego lokalnego, grupowego powrotu z Reims do Krakowa.

Wystawa jest przy tym szczerze zabawna, chociaż niepozbawiona dawki dawno przepracowanego wstydu. I chyba dlatego przy Zamkowej 16 udało się odtworzyć coś pomiędzy nostalgią a samoświadomością: na wernisażu wino zagryzamy ogórkiem kiszonym od mamy, czujemy zapach dymu z ogniska i znowu martwimy się, czy deszcz nie popsuje planów na resztę wieczoru. To dokładnie taki Krakers, który chce się oglądać – szczery, osobisty, różnorodny i do szpiku krakowski. Tym razem jest to po prostu Kraków przywieziony rozpadającym się mini-busem (bilet normalny za 5, ulgowy z legitymacją za 2,5 zł).

Widok wystawy, Aleksandra Młynarczyk-Gemza, Nieznośna melancholia detalu albo niezadomowienie, Shefter Gallery, fot. Grzegorz Gemza

Relacje z przestrzenią, innymi i nami samymi zapośredniczamy jednak przez materialność. Nie jest to wielkie odkrycie – i to całkiem dosłownie, bo w praktykach artystycznych uwidacznia się przez sięgnięcie do osobistych detali i historii. Na Nieznośnej melancholii detalu, albo niezadomowieniu (kurator Bartłomiej Dobroczyński) wciąż trzymamy się przeszłości; tym razem nacechowanej większą intymnością i stanowiącej obszar pracy obaw i lęków. Przez zdjęcia Aleksandry Młynarczyk-Gemzy zaglądamy do mieszkań – miejsc skrajnie prywatnych i przez to zapadających w pamięć. Oglądamy zatrzymane w czasie złote światło na brudnym oknie, nieatrakcyjne łazienkowe kafelki. Patrzymy na starego i brudnego pluszowego misia, który nabiera charakteru relikwii. I chociaż w teorii to sedno wystawy stanowią trzy prace wideo, przez siłę pozbawionych ludzkiego elementu zdjęć – w dodatku wzmocnionych historyczno-wojennym tłem cyklu – punktem centralnym staje się zwykły mebel. Bo również w Shefter Gallery (ale nie po raz ostatni na Krakersie) stajemy przed zastawionym stołem. Świętowanie wydaje się jednak nie na miejscu; filiżanki, kwiaty, nawet dywan – wszyscy nasi pośrednicy są nieszczerzy i zbyt tymczasowi. Podobnie jak nasze relacje i generalnie my wszyscy w czasach polikryzysu. Młynarczyk-Gemza dostrzega tę niepewność i eksponuje ją właśnie tam, gdzie teoretycznie rozmywa się najbardziej, czyli w niepozornym doświadczeniu codzienności.

Do pokoju po raz trzeci trafiamy na Zejściu Smoka (kuratorzy Kacper Szalecki, Bartek Buczek). W Art Industry zaburzony zostaje pozytywny i bezpieczny obraz domu, a relacje stają się trudne, niezrozumiałe, zwyczajnie wymagające. Miłość, a może raczej pożądanie i miotająca się między pozytywną otwartością a potencjalną destruktywnością seksualność, stanowią mieszankę łatwopalną. Praca Szaleckiego – chociaż to dalekie uproszczenie, bo Zejście smoka to raczej projekt zespołowy – eksploruje dalej Potopskiego Orła oraz oczywiście Różową Panterę, z którymi nabudowywany jest dalej choreograficzno-scenograficzny wymiar zejścia. Pozornie nie ma tu nic odkrywczego – oglądamy uniwersalne doświadczenie, z którym prędzej czy później trzeba się będzie zmierzyć. Interesujący okazuje się wątek queerowy, problematyzujący wymiar asymetryczności pozycji względem czujnego, chociaż rozebranego na części pierwsze orła. Nienormatywność ukryta za zwierzęcością pozostaje jednak, wbrew intuicji, podatna na zranienie i zupełnie odsłonięta.

Podobnie jak to bywa z pożądaniem, wystawa staje się najciekawsza dopiero jako milczący świadek wernisażowego performansu. Jej najsilniejszą stroną jest właśnie odmawianie odpowiedzi; nieustannie wzbudza spekulacje, a tym pociąga dalej kolejnych odwiedzających. Pomaga w tym siła koloru – żółcień i róż pochłaniają totalnie, lepiąc się i nie pozwalając zdystansować. Wścibsko podglądając, patrzymy na siebie.

Uważność na czucie – w rozumieniu całkiem dosłownym, w wymiarze właśnie dotyku, zapachu, słuchu – podejmuje wystawa Teraz zamknij oczy (kuratorka Magdalena Ohl, osoby artystyczne: Nina Dziwoki, Illia Meier, Grzegorz Picz, Gabi Woźniak), która zdaje się po prostu pamiętać o pierwotnym znaczeniu estetyki, czyli poznaniu za pośrednictwem (wielu) zmysłów. Zachęca do nowego doświadczania: poczucia tekstur, zapadnięcia się w miękkość lub zderzenia z szorstkością. Pomaga w tym zapach, naprowadzają proste głosowe wskazówki. Sztuka prowadzi do niemal medytacyjnego skupienia na najprostszych elementach, które często – w szczególności w świecie sztuki – tracą prymat wobec demiurgicznego spojrzenia. Warty docenienia w wystawie przy Krakowskiej 34 jest jej zapraszający charakter – przeróżne wyzwania związane z potrzebą artystycznego ograniczania naszej wizji często bywają w tym opresyjne, konfrontujące. Na Teraz zamknij oczy jest zupełnie inaczej, a proste gesty, takie jak odczytywanie tekstu kuratorskiego – dostępnego w dodatku na samym końcu ekspozycji – otwiera nas na nowe, zmysłowe zachwycenie się wystawą; zachęcenie do kolejnego i jeszcze kolejnego zapoznania się z projektem. Totalność wielozmysłowego doświadczenia, a nie tylko „odebrania” prymatu widzialności, otwiera nas i zachęca do uważności na inne wymiary.

Wielowymiarowość przewodniego „czucia” eksploruje Odczuwaj! (kuratorka Agata Wójcik) zaprezentowana w Galerii Podbrzezie. Wystawa wybiera nie zmysłowe, ale empatyczne podejście do hasła Krakersa – kolejne fragmenty poświęcone są motywom współczucia, odczucia-autorefleksji, wrażliwości społecznej i ekologicznej. Nieduży, ale imponujący zbiór prac pokazuje, jak otwarte jest to hasło i jak – znów w wielości odpowiedzi – da się z nim współgrać. Bo jak przystało na popisową prezentację środowiska projektantek z UKEN, wystawa jest niezwykle estetyczna i elastyczna – pokazuje przekrojowość grafiki, plakatu, włączającego designu. Generalnie: świadomego i uważnego projektowania, gotowego na działanie wobec spiętrzonych współcześnie kryzysów.

W tym wielogłosie zabrakło chyba jedynie nieco magicznego prze-czucia. To na szczęście znalazło się w 2138 (kuratorki i kurator: Aleksandra Hurek, Aleksandra Klimek, Cezary Luty, Magdalena Ohl), stanowiącym część programu towarzyszącego. Chociaż mówienie o magii jest dużym skrótem – chodzi raczej o podobne, poza-ludzkie doświadczanie niesamowitości, w tym przypadku zapośredniczone przez powracającą naturę. Musi_śmy oddać świat. On nigdy nie był nasz”=; na wystawie rośliny odzyskują przestrzeń tak intensywnie, że nawet lustra zaczynają żyć swoim życiem, zachowując się jak niezależne od nas organizmy. Fluorescencyjne światła zamieniają się w liany, ożywa zwierzęco-bakteryjna instalacja Adrianny Gajdziszewskiej, a leżak Lidii Maślanki mnoży się w nieskończoność w lustr-roślinie.

Wybór lokalizacji jest przy tym strzałem w dziesiątkę – porzucony budynek Poczty Głównej staje się kolejnym obiektem, a odzyskana przez roślinność przestrzeń zdaje się pokazywać, że w tej transformacji nie ma nic opresyjnego. Chociaż my, zagrożeni tą nieprzystającą obcością, możemy się tak czuć, to powracające rośliny są jednak u siebie, a ich obecność nie jest antyludzka. Dopiero dopuszczenie do siebie tej myśli otwiera nas na ciemno-ekologiczny charakter 2138. Niepokój jest czymś wewnętrznym, co pojawia się dopiero wraz z niesamowitością porzucenia naturo-kulturowego dysonansu, a wystawa proponuje praktykowany posthumanizm, który w tym wydaniu jest opowieścią o odnowieniu dawno zamkniętej relacji. Jeśli natura jest dziwna, a jej obecność wydaje się nie na miejscu, to jest to efektem sztucznego zdystansowania; dziwność oswojona staje się zwyczajna. Wracamy więc do relacjii – tym razem dosłownie kłączastych i wprost pozaludzkich.

Gra naturalnego niebieskiego światła i mylącej wzrok zieleni, a przede wszystkim obecność osobliwych obiektów (Kolektyw Bałuckiego 15: Michał Iwański, Anna Huk, Michał Myszkowski) – przeskalowanego lusterka wstecznego czy samotnej i ożywionej opony – bezustannie wybija nas z komfortu oswojenia się z wystawą. Trudno powiedzieć, czy to już backrooms, czy jeszcze Krakers. Wernisażowy tłum, który w tym miejscu idealnie nadbudowuje efekt bycia nie-na-miejscu, a raczej bycia gdzieś poza czasem i poza przestrzenią, także nie pomaga w naszej dezorientacji.

Wątek niesamowitości wybrzmiewa również w Muzeum Komiksu w ramach wystawy Uncanny village (prace Jagody Czarnowskiej i Bartosza Zaskórskiego) czy eksploracji doświadczenia granicznego na Osobliwych stanach zagrożenia w Galerii Transtopia (Dominik Setlak, kurator Mariusz Sołtysik). Zdecydowanie najlepszym krakersowym eksperymentem w tym zakresie jest jednak Uwielbiam stacje benzynowe nocą (kurator Kamil Kuitkowski) – właściwie nie tyle wystawa, ile stworzenie miejsca umożliwiającego osobiste (pozainternetowe) doświadczenie przestrzeni liminalnej.

Przy Bałuckiego 15 wkraczamy w tytułową noc, czas stacji benzynowych. Ciemność jest wręcz paraliżująca, a wyciąga nas z niej dopiero migające światło zaparkowanego auta – lokacji centralnego dla wystawy projektu VR (Kuba Krokosz). Aranżacja reszty stacji-garażu-galerii uzupełnia internetową estetykę: jest pusto, trochę znajomo, a przede wszystkim dziwacznie i niesamowicie. Gra naturalnego niebieskiego światła i mylącej wzrok zieleni, a przede wszystkim obecność osobliwych obiektów (Kolektyw Bałuckiego 15: Michał Iwański, Anna Huk, Michał Myszkowski) – przeskalowanego lusterka wstecznego czy samotnej i ożywionej opony – bezustannie wybija nas z komfortu oswojenia się z wystawą. Trudno powiedzieć, czy to już backrooms, czy jeszcze Krakers. Wernisażowy tłum, który w tym miejscu idealnie nadbudowuje efekt bycia nie-na-miejscu, a raczej bycia gdzieś poza czasem i poza przestrzenią, także nie pomaga w naszej dezorientacji. Musimy zagryźć zęby i wierzyć, że to miejsce jest prawdziwe – bo „w gruncie rzeczy właśnie wiara, a nie benzyna napędza to wszystko”.

Internetowe znaczenia to również domena Karoliny Jarzębak, która w wystawie IAM LIVINGINYOUR WALLSIAM LIVINGIN YOURWALLS(…) (kuratorka Wiktoria Kozioł) z dużą wrażliwością podejmuje wątek schizoidalności współczesnej sfery online. Dawna wizja globalnej partycypacji i nadzieje pokładane jeszcze w web 2.0 okazały się mrzonkami. Dziś dobrze wiemy, że funkcjonujemy raczej w memowym śmietniku, toksycznych (post)chanowych kulturach wywołujących złość, desperację i niechęć do innych. A jednak jest w tym wszystkim coś fascynującego, co każe nam dalej przebijać się przez pokłady zażenowania.

Performans „Perfomem”, Galeria Jak Zapomnieć

W galerii Jak Zapomnieć Kraina Online się materializuje i w jakimś stopniu staje oswojona, a przez to na swój sposób urocza, jak to jest w przypadku zdeformowanego Sonica czy fotelika dla „party lonera”. Jestem w twoich ścianach przestaje być paranoiczną groźbą, a pełne agresji tyrady Christine Chandler stają się internetowym folklorem stanowiącym atrakcyjną audiosferę. Wszystko wynika z komfortu pozycji obserwatora – w końcu to nie my jesteśmy celem, przynajmniej nie teraz, i to nie my musimy swoją krawędziowością dalej coś komuś udowadniać.

Współczesna hiperaktywność jest też dość ogólnym motywem w KMWTW (kuratorka Marta Kudelska). Sensation seeking skupione jest na niemal chorobliwym i nieustannym doświadczaniu, a wręcz codziennym przebodźcowaniu. Na wystawie mamy więc skrzypiące maszyny, dźwiękowe formy pseudo-stymulacji sensorycznej. Uciekając od dźwięku możemy trafić na multiplikującą się grę czy fantastyczne, lewitujące w próżni ekrany, które nie tylko dają się oglądać, ale same zaczynają nas obserwować. Właściwie osobną wystawę stanowi łazienkowa Homo Affectus (Lena Witkowska) – prezentacja medytacyjnej praktyki land artów nawiązujących w swojej estetyce do mandali i szeroko rozumianej sacred geometry. Wideo będące wynikiem międzynarodowej pracy nad projektem stanowiło jedyną ucieczkę przed natłokiem wrażeń.

Widok wystawy „Wymiot”, Galeria Widna

Nadmiar spójnie łączy również dwie malarskie wystawy: Wymiot (Samuel Kłoda, kurator Kamil Kuitkowski) oraz Nocą marzę o kolorach (Tomek Baran, kurator Filip Rybkowski). W obu przypadkach mamy do czynienia z przesytem koloru, intensywności, ekspresji. Co ciekawe, obie łączy podobna, wybuchowa queerowość, która na obu zabrudzona jest ciężarem zewnętrznej oceny i dominacji.

Wystawa w Widnej podejmuje przy tym niezwykle ciekawą grę z krakersowym „czuciem” – od samych drzwi za gardło chwyta nas przytłaczająco słodki zapach, stworzony specjalnie jako przedłużenie kolorystycznej i przestrzennej obfitości obrazów. Nieduża galeria zdaje się kurczyć z każdą minutą, a widz – pośród rajskich ptaków, bukietów i lepkich owoców – zaczyna się roztapiać.

Wystawa w Widnej podejmuje przy tym niezwykle ciekawą grę z krakersowym „czuciem” – od samych drzwi za gardło chwyta nas przytłaczająco słodki zapach, stworzony specjalnie jako przedłużenie kolorystycznej i przestrzennej obfitości obrazów. Nieduża galeria zdaje się kurczyć z każdą minutą, a widz – pośród rajskich ptaków, bukietów i lepkich owoców – zaczyna się roztapiać. Chociaż być może lepszym określeniem byłoby nieuniknione, rozpoczynające się na peryferiach płócien – gnicie.

Wątek śmierci dominuje na Przesileniu (kurator, kuratorka: Sebastian Bożek, Weronika Plińska), chociaż wystawa skupiona jest raczej na artystycznych postawach wobec wojny w Ukrainie. I zgodnie z zapowiedzią zespołu kuratorskiego nie ma tu ani fascynacji, ani heroizmu, ani żadnej niepotrzebnej romantyzacji.

Mimo tego, a może raczej dzięki temu, ładunek emocjonalny jest tak potężny, że aż paraliżujący. Wojna trwa. Zmierzenie się z Przesileniem jest zmierzeniem się ze świadomością trwającego za naszą wschodnią granicą konfliktu; zmierzeniem się nie z drugiej ręki, bo przecież od 2022 (a nawet 2014 roku) jest to coś, o czym wszyscy bardzo dobrze wiemy. I tak samo jak artyści, próbujemy funkcjonować z doświadczeniem świadka – przetrwać mimo przytłaczających i niedających zasnąć wiadomości; raczej ten stan wytrzymać, niż przezwyciężyć.

Artystki sięgają więc po wachlarz działań – od aktywizmu, przez solidaryzowanie się aż po głębokie współczucie. Oddają Ukraińcom głos, wyciągają na wierzch to, co ostateczne – cielesność, ale i bezwzględność złowróżbnej machinerii. Przeżywamy więc szok, niezgodę, cały czas ze świadomością, że to nie u nas spadają pociski artyleryjskie i nie nasze domy narażone są na uderzenia rakiet. Wojna nie jest piękna, nie jest estetyczna. Jest paraliżująca, jest dziwna. Jest niezrozumiała. Z pomocą przychodzą nam obiekty, które pośredniczą i pozwalają przetrwać stan zawieszenia, nieczytelności naszej rzeczywistości i rozpadającego się światowego porządku. Gdzieś w kącie sali leży zmięta flaga Unii Europejskiej, symbol jedności, solidarności i harmonii. Po raz kolejny w sukurs przychodzi ruina budynku poczty, tym razem napawając bardziej negatywnymi skojarzeniami.

Hasło „Czuj, czuj, odczuwaj” jest tak pojemne, że aż nic nieznaczące. Krakers (i partycypujące w nim środowisko artystyczne) dość niespodziewanie potrafi przekuć to w sukces. Rozplątując splot czucia, sięga do motywów troski, uważności, empatii. Na pierwszy plan wychodzą kolektywy i relacje, materialność i codzienność. Znajduje się miejsce na istoty pozaludzkie i szczerą fascynację innym. I taki właśnie jest tegoroczny Cracow Art Week. Różnorodny, pełen trudnych emocji, wykorzystujący to, co w Krakowie (i okolicach) najlepsze.

Jakub Wydra

Jakub Wydra

Badacz, teoretyk, krytyk. Student MISH i absolwent zarządzania kulturą na Uniwersytecie Jagiellońskim. Pisze o posthumanizmie w sztuce i naukach społecznych, szukając pomysłów na świat pozbawiony antropocentrycznego skrzywienia. Autor futurologicznego programu Pieśń przyszłości w Radiu Kapitał.