
Sen tak piękny, że się trudno obudzić.
Olivia Laing książkę Ogród poza czasem rozpoczyna opowieścią o powracającym do niej śnie, w którym za nieznanymi drzwiami odkrywała „ogród pełen możliwości”. W Krakowie rok po roku śnimy nasze własne drzwi i ukryte za nimi opowieści, a tegoroczna edycja Krakersa pozwoliła w pełni dostrzec nagromadzenie i różnorodność tych sennych marzeń. Cracow Art Week to okazja do wtargnięcia w te równoległe sny, równoległe wymiary czy może raczej równoległe obiegi lokalnego świata sztuki. Bo w programie (jak co roku) odnajdziemy niemal wszystko: publiczne instytucje kultury, prywatne galerie komercyjne, uczelnie artystyczne, wystawy w pracowniach i w prowadzonych przez artystów i artystki galeriach oraz interwencje w przestrzeniach miasta.
Ten natłok i programowy przepych powodują, że czasami trudno pisać o jakimś ogólnym Krakersie. W końcu chociaż śnimy wszyscy, to zawsze śnimy osobno. XIV Cracow Art Week był więc dla mnie niczym płynne wpadanie z jednego snu w kolejny, podczas którego konieczne stawało się pewne zawieszenie krytyczności, akceptacja stanu odrealnienia i pełne zaufanie naszemu narratorowi lub narratorce. W końcu najprostsza droga do wybudzenia się to szukanie kontroli: musimy więc zapiąć pasy i wierzyć, że chociaż sny najlepiej przeżywa się osobiście, to artystyczny przekaz zabierze nas ze sobą w podróż do wyśnionej niesamowitości.
Z tego pięknego chaosu wyłoniło się kilka naprawdę ciekawych wystaw, z których największe wrażenie zrobiła na mnie Parapetówka na Strychu pod Zegarem. Cała impreza zorganizowana była wokół domu wzniesionego na strychu przez Michała Iwanickiego i Mikołaja Sazonova. „Nasz krzywy domek”, będący nie tylko funkcjonalnym cudem ruderalnej architektury, ale przede wszystkim symbolicznym modelem strychu, stał się przykładem sztuki przetrwania – prekarnego funkcjonowania artystycznych przestrzeni i porastających je kolektywów. Wokół powoli rozkwitła impreza: uwite zostało gniazdo-fotobudka, spomiędzy belek zaczęło połyskiwać słońce, a poddasze wypełniło się chmurami i plastikowymi roślinami. Imprezowe opowieści i rozmowy stopniowo opowiadały podwórko wokół domku. Intymne przemyślenia o tożsamości, lęki dotyczące rodzicielstwa czy kryzysy społeczne manifestowały się w postaci oczka wodnego, psów, robali i koni. Najciekawsze w tym wszystkim były jednak osobiste historie, które tak dobrze znamy z imprezowych rozmów; to właśnie dzięki nim wspólna wystawa Grupy Gruz i Cór Lęku stała się wspólnym, budującym miejscem utkanym z doświadczeń opresji, trudności i kryzysów.
Zdecydowanie bardziej przytłaczający nastrój panował na wystawie Metrowiec. Chociaż zamiast o wystawie należałoby pisać o wydarzeniu – niesamowitej, performatywnej opowieści o mieście. Opowieści urodzonej gdzieś na pograniczu miejskiej legendy, intersubiektywnego wyobrażenia i fizycznej infrastruktury, którą zauważamy z reguły dopiero wtedy, gdy zaczyna szwankować. Performatywno (Jarosław Piętka, Michał Kowalczys, Maja Pasternak, Joanna Sitarz)-przestrzenny (Kolektyw Bałuckiego 15) projekt, sięgając do krakowskiego metra, połączył Bałuckiego 15 i Zwierzyniecką 4, zamieniając je w dwie galerie-stacje. Przystanki komunikacji publicznej, będące przestrzeniami nastawionymi na maksymalną funkcjonalność, okazywały się jednak przytłaczające i opresyjne, a w połączeniu z krajobrazem dźwiękowym Apolonii Bokszyckiej zamieniały się w koszmar zawieszonego w nieustannym stanie powstania-niepowstania metra. Dystopijny Metrowiec wydawał się sięgać wprost do tego, co nie mieści się w obietnicy technologicznego postępu – przebodźcowania naszych ciał, niewidocznej materialności technologii i przede wszystkim ich społeczno-technologicznych splotów.
Mrok, a konkretnie cień, stał się tematem przewodnim w galerii Art Agenda Nova. I chociaż budowanie wystawy wokół tak ogólnej i pojemnej kategorii jest sporym ryzykiem zaprezentowania naciąganego pulpu – w szczególności, gdy na przestrzeni kilkunastu metrów kwadratowych próbuje się sięgnąć do Wilde’a, Junga i Lyncha – to kuratorowana przez Katarzynę Mierzwińską wystawa Nie bój się cieni otwiera nas na dość ciekawy artystyczny dialog. W niedużej przestrzeni udaje się połączyć tajemnicę i ezoterykę prac Kuby Woynarowskiego, mroczną ekologię lustra Magdaleny Lazar czy queerową egzotykę Sztormu Krzysztofa Gila. Chociaż trzeba przyznać, że najmocniej przyciągają obrazy Michała Zawady – realne, ale oniryczne, ogniste krajobrazy oddające niepewność i niestabilność cienia.
Tu warto się jednak zatrzymać i wbrew sennym intuicjom podkreślić, że zapożyczone z powieści Witkiewicza hasło Krakersa „Czasami myślę, że śnię” zapraszać miało przede wszystkim do artystycznego badania autonarracji. Introspekcji skupionej elemencie realności, który jest fundamentem sennych wyobrażeń. A może raczej się z senną fikcją przeplata, tworząc hybrydy zawieszone gdzieś pomiędzy realnością a biograficzną fabulacją. A jednak solowa wystawa Pauliny Karpowicz w Składzie Solnym (kuratorka: Cecylia Malik) zachwyca przede wszystkim swoją autentycznością. Ekofeministyczna narracja jest właściwie malarską autoetnografią, w której eksplorowane są równoległe i przeplatające się wątki roli kobiety-artystki. Obrazy Karpowicz zaczynają przez to przypominać fotorelację, a może galerię z telefonu, gdzie portrety, martwe natury i intymne sceny niezauważenie mieszają się z magicznymi, leśnymi wizjami. W artystyczne pole widzenia wkracza inny, emocjonalny rodzaj pracy; realność stanowi podstawę do snucia sennych obrazów.
Podobnie, choć zupełnie inaczej z autoopowieścią pracuje Bogusław Bachorczyk. Podobnie i inaczej, bo wystawę Vlach (kurator: Arkadiusz Półtorak) w Shefter Gallery trudno opisać z pominięciem uzupełniających się sprzeczności. Drewniane, organiczne kształty przemieszczają się między dojrzałą abstrakcją a wzorem ludowym; przy odrapanym stole leży markowa tęczowa skarpetka, a w kącie powoli wysycha wielki bukiet. To zgromadzenie obiektów odtwarza nagromadzenie tożsamości – Bogusław Bachorczyk odwołuje się w końcu do własnych i historycznych migracji, a przede wszystkim – do powiązanego z nimi nieuniknionego uczucia obcości i odmienności. A wszystko to oczywiście we wnętrzu prestiżowej galerii z białymi ścianami – miejsca, w którym autopsja tożsamości i autonarracji staje się początkiem kolejnej opowieści.
Wątek osobistej podróży stanowił też podstawę Ziemi obiecanej (kuratorka: Małgorzata Markiewicz), w której studencki pobyt w Italii okazał się okazją do badania własnych, skomplikowanych tożsamości. Szczególną rolę odegrała fotografia, pełniąca funkcję uwiarygadniającego reportażu i rodzinnego archiwum. Co ciekawe, również wystawa Nie potrzeba nam innych światów skupiła się przede wszystkim na medium fotografii, pozwalając jej na współtworzenie historii i opowieści. Tu jednak na pierwszy plan wysuwała się niesamowitość i niewiarygodność zdjęć, którym przecież – w przeciwieństwie do malarstwa – zdajemy się absolutnie ufać. Przez naszą niepewność, łatwowierność i otaczające nas symulakry, inne światy tworzą się same – nam pozostaje jedynie ich eksploracja. Uczucie pociągającej niepewności jest z kolei odczuwalne na wystawie Magdaleny Kościsz Pamięć Robocza. Artystka podejmuje w niej próbę przepracowania nierealności, a raczej nakładania się, czy konkurowania ze sobą, różnych warstw wspomnień. Wykorzystując grę światła (naturalnego i naświetlania UV), zmienia nie tylko wygląd prac, ale całej wystawy, przekształcając również percepcję odbiorcy i dając chociaż cząstkowy wgląd do warstw własnej, poszatkowanej pamięci.
Z kronikarskiego obowiązku chciałbym też odnotować wzbudzający mieszane uczucia Gabinet osobliwości. Z jednej strony to tam znajdowało się osobliwe Jezioro łabędzie Estery Gałuszki, czyli dmuchane jezioro i łabędzie-pompki, a w moim osobistym mniemaniu jedna z najbardziej pomysłowych i urokliwych prac tegorocznego Krakersa. Z drugiej strony, KMWTW wydawało mi się stać w miejscu, zupełnie jakbym przekraczając próg, zaczynał śnić powracający sen, w którym powoli zaczyna brakować nowych wątków.
W prawdziwie sennym stylu warto zakończyć recenzję na samym początku. Krakers rozpoczął się – dość nietypowo – od squeerowanego Pałacu Sztuki. Wystawa Y (kurator: Kamil Kuitkowski) opierała się bowiem na interwencji w wystawę Nieporządki w Pałacu, w ramach której prezentacja dzieł i przedmiotów z pracowni Franciszka Starowieyskiego zamieniona została w wystawę grupową. Wystawę dość dziwaczną i dość niepokojącą, co wynikało w głównej mierze z zaskakującej spójności między rzeźbami-obiektami Łukasza Surowca, Karoliny Jarzębak, Pawła Sobczaka i Kacpra Broniszewskiego wrzuconymi w kontekst Pałacu. Przez to zaburzenie na pierwszy plan wychodziła sama przestrzeń Pałacu, która nabierała dziwacznej, sennej liminalności. Była znajoma, chociaż obca i niepasująca. A jednak w tym wszystkim zaskakująco konsekwentna – momentami łatwo było zapomnieć o interwencji, łącząc porządki Y i Nieporządków, jedynie pozornie stanowiących tło.
Ostatecznie, wystawa pozwoliła połączyć w jednej przestrzeni dwa obiegi – Krakers w Pałacu Sztuki jest dokładnie tym, w czym jest najlepszy. Mimo wszystkich swoich mankamentów tworzy okazję do spotkania i pretekst do wyjścia ze swojej małej, artystycznej bańki. Miło jest dzięki niemu odwiedzić miejsca włączające swoje wystawy przy pomocy performansów (Jak Zapomnieć, UFO). Przyjemne jest zaplanowanie wycieczki tam, gdzie czasami może być nieco nie-po-drodze (C U AT SADKA, Art industry Standard, Szaber), a które zdecydowanie warto odwiedzać częściej, o czym przypomniało grające sennym absurdem Wygląda jak życie. A z perspektywy galerzystów – Krakers jest przecież okazją do zbliżenia się do nowej publiczności, czego przykładem była Galeria Van Rij proponująca świetną wystawę Kamili Stovrag.
Zdecydowanym plusem Krakersa jest również stała już obecność krakowskich uczelni, które (wraz ze swoimi galeriami) stanowią zazwyczaj nieco odrębne ekosystemy. I o ile adresy Podbrzezie 3, Basztowa 18, plac Matejki 13 czy Syrokomli 21 są istotnymi punktami na artystycznej mapie Krakowa, to ich obecność na Art Weeku pozwala zmniejszyć dystans wywoływany samą obecnością nazw takich instytucji. Co ważne, w przypadku obu uczelni udało się uchwycić ich specyficzny charakter – UKEN przedstawia wystawy przypominające projektowy showcase, a ASP miszmasz, różnorodność i maksymalne Przeplatanie wątków. To wszystko sprawia, że programowe bogactwo Krakersa może być fantastyczną okazją do przeplatania także na większą skalę; że uda się wymieszać publiczność, artystki, kuratorki, przestrzenie i ekspozycje. Infekować, wymieniać się i wzbogacać, a nie konkurować o skończone publiczne środki i ograniczony czas widowni. Taki model to zdecydowana szansa dla Art Weeku – w szczególności, że potencjał ewidentnie już tu jest.
Zastanawia mnie jedynie, w jakim stopniu różnorodne krakowskie obiegi mają ze sobą podczas Krakersa styczność. Na który wernisaż pójdziemy, jeśli pięć wystaw otwiera się w tym samym czasie? Czy zachodzi wymiana, czy wybieramy się tylko do znanych wcześniej galerii? Czy jesteśmy otwarci na coś nowego, czy jedynie szukamy potwierdzenia swoich przekonań i stereotypów? Te pytania nie są jedynie figurami retorycznymi pod koniec krótkiej recenzji, a szczerymi wątpliwościami, bo wobec nadprodukcji, która dotyka również sektor kultury, warto czasami zastanowić się „po co”. Wrócić do pytania, czym powinna być „promocja sztuki współczesnej” i jak powinno wyglądać „miejsce spotkań ośrodków sztuki niezależnej i mieszkańców miasta”. Czy warto pogodzić się z ideą Krakersów jako pretekstu, okazji, przyczynku? Krakersów różnych prędkości. Osobnych obiegów, które potrafią zbliżyć się do siebie tylko na krótką chwilę.