
Przestrzeń publiczna: utopia – dystopia – dystonia –… spartolona apokalipsa
Co jakiś czas sztuka jest definiowana – a może raczej demolowana – jakimś pojęciem czy sloganem mającym ostatecznie „wszystko wyjaśnić”. I zwolnić od myślenia. Za moich czasów była to energia, ekspresja, dekonstrukcja, emancypacja, krytyczność i wiele, wiele innych. A między nimi – przestrzeń publiczna. Rzecz jasna, powodów zawsze jest wiele. Początki mojej kariery akademickiej zbiegają się z modą na to pojęcie, zaczynałem jako asystent w pracowni Sztuki w przestrzeni publicznej warszawskiej ASP prowadzonej w latach 80. przez Ryszarda Winiarskiego i Mirosława Duchowskiego.
Przestrzeń publiczna definiowana bywa w relacji do przestrzeni prywatnej, do przestrzeni i sfery społecznej, do przestrzeni wirtualnej i przepływów etc. Do miejsca, nie-miejsca (liminalności), do translokalności. Oczywiście, zazwyczaj debatowano nie tyle o przestrzeni realnej, ile o przestrzeni konstruowanej według map i woli „kartografów”. – W duchu tzw. konstruktywizmu kulturowego, który miał ambicje zastąpić rzeczywistość projektem.
Dla niektórych przestrzeń publiczna zastępowała realną. Według Habermasa była ona w modernizmie źródłem sensu. – Co nie przeszkodziło mu ogłosić jej zanikania już w latach 60. Niezbywalna przy tym była refleksja o procesualności, demokracji, postępie i polityce, o graniu granicami władzy i społecznych podziałów. O transformacji sztuki w bezpośrednie performatywne zaangażowanie społeczne (Debord). I o mieście, o urbanizacji, architektonizacji sztuki, o transformacji sztuki w wydarzenie, spektakl, w żywą relację, agon, we współuczestnictwo, w nieustającą bezpośrednią debatę, aktywizm… I o tożsamości – od flâneura przez neoplemiennego nomadę (nowa etniczność Stuarta Halla) do tułacza (czytaj: tożsamości płynnej lub tzw. pozycji podmiotowych). I od estetyki do społeczeństwa, obywatelskości, od obiektu do wydarzenia, od idealnego do efemerydy, od prymatu kreacji do prymatu recepcji, od autonomii autora do grupowego współtworzenia. I tak dalej.
Dzisiaj już wiemy, że skuteczność politycznego zaangażowania artystów była i jest znikoma, a nawet daje skutki odwrotne, bo witalizuje neo/fundamentalizm. Prowokowanie do dyskusji okazuje się najczęściej pomiataniem przeciwnikiem. Jak to taktownie opisywał amerykański historyk Tony Judt, „publiczna dyskusja miota się między politycznie poprawnymi unikami a zawziętym przełamywaniem tabu”. I jeszcze: czy reprezentanci (w tym artyści) reprezentują tzw. masy, czy tylko nimi manipulują?
Pojawiło się też wiele pytań. Czy sztuka ma uczestniczyć w danej przestrzeni publicznej czy tworzyć własną? Czy sytuacjonistyczne dryf, détournement i subwersja to faktycznie krytyczność, czy skwapliwe wpisywanie się w tzw. przemysł kulturalny? Czy hybrydalni nomadzi nie są jedynie imitatorami tzw. stylów międzynarodowych? Czy szczytnych intencji edukacyjnych nie zastąpiły reedukacje (przez prowokacje, zawstydzanie), a następnie tępawy dydaktyzm i ostatecznie marketing polityczny? Czy prowokowanie troski społecznej nie okazuje się zazwyczaj autopromocją? Czy „czynienie problemów czytelnymi i widzialnymi” nie eskaluje ich do skrajności, z których nie ma już wyjścia? I pozostaje jedynie prywatyzować z nich zyski, a upubliczniać szkodliwe koszty. Dzisiaj już wiemy, że skuteczność politycznego zaangażowania artystów była i jest znikoma, a nawet daje skutki odwrotne, bo witalizuje neo/fundamentalizm. Prowokowanie do dyskusji okazuje się najczęściej pomiataniem przeciwnikiem. Jak to taktownie opisywał amerykański historyk Tony Judt, „publiczna dyskusja miota się między politycznie poprawnymi unikami a zawziętym przełamywaniem tabu”. I jeszcze: czy reprezentanci (w tym artyści) reprezentują tzw. masy, czy tylko nimi manipulują? Czy eksperci (których można zresztą znaleźć na poparcie dowolnej tezy) nie narzucają kryteriów i kategorii, których niepodobna zweryfikować ani zrozumieć? Bo któż tak naprawdę odróżni udaną dekonstrukcję czy clinamen od bełkotu i blagi? Refleksja o przestrzeni publicznej ramowana jest zazwyczaj z jednej strony Dewey’em („człowiek realizuje swą wolność przez wspólnotę”), a z drugiej neoliberalnym Rortym („wolność przez radykalny rozdział publiczne/prywatne”). I próbami wyjścia z tych skrajności.
Jak wszakże odnieść się do nowych form władzy i nowych strukturalizacji społeczeństwa? Nie tylko interioryzowanych (jak nauczał Foucault), ale choćby jako globalny Synopticon odrywający nas od lokalności w cyberprzestrzeń (Mathiesen)? Bo obawę przed kontrolą zastąpiło kompulsywne śledzenie celebrytów i obłęd „bycia na bieżąco”. I tylko na bieżąco. A zresztą dzięki mediom społecznościowym mamy dziś postpanopticum, gdzie relacje oglądany/oglądający są wymienne. Repertuar najnowszych wyzwań jest niezmiernie bogaty. I nie sprostają im nawet skrajne radykalizacje archiwalnych przeciwieństw – prawica/lewica, tradycja/postęp, mężczyzna/kobieta, młodzi/starzy etc. Ani urealnianie ich przez hejt i pogardę, co tylko otwiera perspektywę powszechnego samobójstwa. Bo przestrzeń publiczna nam się rozpada. Sama bezlitosna konkurencja i walka wszystkich ze wszystkimi nie zamieni nas we wspólnotę. Choć powstają też enklawy: klubowe, partyjne „spółdzielnie spożywców” (Bauman) uzbrojone w techniki wykluczania i wymazywania. Pojawia się też nowociemnota – inteligentni, wykształceni ludzie nie rozumieją podstawowych faktów ani argumentów, bo… im się to nie opłaca. Nawarstwianie się symulacji, manipulacji, „twórczego” misreadingu skazuje nas na alternatywę: powrót do dawnych schematów albo agresywność nowych tożsamości. Rzecz jasna powoduje to, że tak niby umiłowany przez wszystkich pluralizm okazuje się tylko pustą retoryką. Bo jego wrogami nie są tylko tyrani, ale i ci, którzy uważają, że jako jedyni mają prawo go definiować. I dodajmy: zamordyzm, tak jak i zacierające różnice „wszystko ujdzie”, tak samo niszczą pluralizm. A jak zapewnia Mouffe, czyni tak również proceduralny konsensus, jak i jego prywatyzacja (jaką zarzuca Rawlsowi) czy procedury argumentacyjne Habermasa.
Nie wiązałbym też zbytnich nadziei z nowymi technologiami. Bo, póki co, niszczą przestrzeń, tworząc zbitki samych miejsc, zaułków. Tworzą tylko pozór przestrzeni publicznej na ekranach komputerów, redukując ją do wymiany upodobań. I spłaszczają reakcje, redukują doświadczenie i rozumienie do samego gestu wymiany informacji (lajków). Ponadto Baudrillard dowodził, że wobec nadmiaru bodźców zanika dystans, a tym samym różnice, co powoduje, że problemy stają się nierozstrzygalne (tzw. efekt Larsena – gdy odbiorca i źródło transmisji znajdują się zbyt blisko).
Globalna cywilizacja zamienia sferę publiczną w konsumpcję. Eliminując wszystko, co ową konsumpcję ogranicza. W tym także kulturę (tu uwaga: cywilizacja to skuteczna adaptacja, a kultura to praktykowanie jakości). Marketing zastępuje wszelkie społeczne mechanizmy. Lub je symuluje – udaje polityczność, ideowość, etyczność, estetyczność etc. I zamienia je w ich przeciwieństwa. Powstaje przestrzeń heterotopii (Foucault), w której wszystko istnieje jednocześnie we wszelkich możliwych wariantach, degradacjach i zaprzeczeniach. Nieodróżnialnych. Nie wiązałbym też zbytnich nadziei z nowymi technologiami. Bo, póki co, niszczą przestrzeń, tworząc zbitki samych miejsc, zaułków. Tworzą tylko pozór przestrzeni publicznej na ekranach komputerów, redukując ją do wymiany upodobań. I spłaszczają reakcje, redukują doświadczenie i rozumienie do samego gestu wymiany informacji (lajków). Ponadto Baudrillard dowodził, że wobec nadmiaru bodźców zanika dystans, a tym samym różnice, co powoduje, że problemy stają się nierozstrzygalne (tzw. efekt Larsena – gdy odbiorca i źródło transmisji znajdują się zbyt blisko).
Na pojmowanie przestrzeni publicznej wpływa intuicyjne rozumienie samej przestrzeni. Co istotne, żywe są dziś wszelkie jej historyczne postacie. Tradycja przekazuje nam obietnicę przestrzeni idealnej, rajskiej, co prawda poza horyzontem naszej doczesności, ale wartej wyrzeczeń z życia. Nowoczesność wprowadza ideę utopii, gwarantowanej jakoby w przyszłości, o ile dla jej kształtowania poświecimy naszą aktualność. Ponowoczesność trzeźwi nas dystopiami, czyli ponurymi konsekwencjami naszej aktualności. Foucault dopełnia to wspomnianym już pojęciem heterotopii. Ja dorzucam dystonię: bezprzyczynowe ruchy organizmu (kultury) wynikające z zaburzeń jego układy nerwowego. Konwulsje czasów apokalipsy, lecz apokalipsy spartolonej, gdzie nie tylko wszystko zanika w efektownych wybuchach, co jest tak zniweczone, zbanalizowane i wykpione tak, że nie ma sensu niczego kontynuować ani zaczynać na nowo.
Jak jednak wyjść z dzisiejszego karnawału zaciekłych jednostronnych radykalizmów, które dodatkowo chcą udawać centrum? Rorty twierdził, że racjonalizować można już tylko na poziomie chciwości, i radził odrzucić wszelkie górnolotne hasła o wartościach, ideach czy wolności. Foucault proponował „życie ascetyczne” – bez żadnych więzi i zależności. Reaktywuje się również postanarchizm i jego tzw. insurekcje, dla których wolność jest punktem wyjścia, a nie celem. Np. Illich proponuje towarzyskość zamiast produktywności. Virino lansuje Republikę Wielości – niepaństwową sferę spraw wspólnych. Bardziej pragmatyczny Sennett wyjścia szuka w nieformalnej (bezwarunkowej) kooperacji bez warunków wstępnych. Habermas w tzw. niezakłóconej komunikacji, gdzie wszyscy mają prawo głosu. Michael Sorkin chce ponawiania podstawowych, czyli nierozstrzygalnych pytań, co zapewni demokracji jej trwanie w stanie zalążkowym, niedokonanym. Obok pomysłów porzucania logiki tożsamości pojawiają się też hasła radykalnej demokracji, czyli właśnie mnożenia politycznych tożsamości i przestrzeni. Ja bym niejakich nadziei upatrywał w koncepcjach post/społecznych, jak np. u Alaina Tourain’a: wobec zaniku tego, co społeczne i samego społeczeństwa, obecnie podmiotu nie określają role, pozycje publiczne czy pochodzenie, lecz stosunek do samego siebie. – Przy zachowaniu przy tym lojalności wobec wspólnoty, w której się żyje. Pozostaje więc realność tak podwojonej przestrzeni wewnętrznej (o ile nie pozwolimy narzucić sobie standardowych „modeli i wzorców” indywidualizmu w postaci np. nowych fryzur). Pozostaje arthome jako gra o sens w obrębie tej przestrzeni. Nie jest to jednak postromantyczny eskapizm, lecz polemiczne aktywne cyrkulacje de/subiektywizacji i de/obiektywizacji. Wiem, że to brzmi trudno i wymaga wyjaśnienia, więc odsyłam do moich publikacji.
No, niestety, dalszy radykalizm, dalsze udawanie wiecznej niedojrzałości lub „inteligentnej” ironii to stanowczo za mało, by sprostać dzisiejszej rzeczywistości jako dynamicznej złożonej wielowymiarowości. Dogorywa konstruktywizm kulturowy i jego radosne „projektowanie”.
Wobec nadciągających kataklizmów demokracja przestaje być sferą roszczeń, a zamienia się w solidarność wyrzeczeń. Czy wówczas będzie miała tak wielu zwolenników?… Być może nowy impuls da tzw. zwrot antykorelacjonistyczny, poszukujący nowych form wyobraźni i myślenia. Porzuca on relacyjność jako podstawę przyczynowości, ale również i prostą subiektywność. Konkluzja będzie dość banalna, ale i ponura: nie można niczego absolutyzować. Także wolności, krytyczności, emancypacji, buntu, ironii etc. Pora dorosnąć i pogodzić się z faktem, że bycie człowiekiem jest zadaniem nie/możliwym. A więc bez zaciekłości powinniśmy tylko próbować nim być, z szacunkiem dla usiłowań tych nielicznych, którzy się tego podejmują.
2.02.2025
Tekst został zilustrowany kilkoma dokonaniami moich studentów z 2023 roku, powstałymi we współpracy z Muzeum w Kazimierzu Dolnym.

Sławomir Marzec
Prof. zw. Artysta wizualny, autor ponad setki wystaw indywidualnych (m.in. Muzeum Narodowe Lublin, Elektrownia Radom, Galeria Foksal, CSW Warszawa). Opublikował ponad 200 tekstów z pogranicza teorii i krytyki sztuki oraz 5 książek. Inicjator powołania Forum Nowych Autonomii Sztuk (2014 -18). Wiceredaktor kwartalnika Aspiracje (2019 – 2021). Współzałożyciel Grupy Obrraz. Związany z ASP w Warszawie.