Aktualności kronika Kamil Kuitkowski

Przemek Branas, Dzień nieobecności, wystawa w Cricotece

Miejsce: Cricoteka
Czas: 11.11 – 3.12.2021
Kurator: Kamil Kuitkowski

Widok wystawy, Dzień nieobecności, Cricoteka, fot. G. Mart

Wystawa Dzień nieobecności Przemka Branasa – kolejna w programie wystaw Cloakroom to nowa odsłona jego instalacji Model głowy człowieka, którego w życiu ominęło wszystko – jest podróżą na boczny tor historii. W miejsce, w którym nie ma już oczu, które oglądają i kategoryzują, w którym rzeczy mogą być takimi, jakimi są naprawdę, choć u Branasa nigdy nie były niczym więcej niż własną karykaturą-sterotypem, udawaniem czegoś innego. W końcu, jak zauważa Stanisław Lem w Edenie, „nazwy i związki, jakie się podaje za rzeczywiste, są – maskami”. Nieobecność pozwala jednak na zerwanie maski. Nawet tej, która wrosła się w tkankę ciała tak, że jest już samą twarzą. Bo chyba jeszcze trudniejsze od wyobrażenia sobie własnej nieobecności jest wyobrażenie siebie oglądanego z boku. Zresztą zobaczenie siebie samego kątem oka, własnego doppelgangera, według niektórych wierzeń ludowych zwiastuje śmierć, ostateczne niebycie.

Jeżeli śmierć to i poezja. W modelu głowy człowieka, którego w życiu ominęło wszystkoDniu nieobecności Branas uprawia swoisty rodzaj romantycznej socjologii. Taki rodzaj obserwacji być może zdarza się jedynie w sztuce. To dzięki niemu Sprzedawca kwiatów ma bukiet schowany w środku głowy, za pustymi oczodołami. Obojętny Palący dres na zawsze połączony jest wymianą własnych toksyn z tępo w niego Wpatrzonym. Gryzak dla psa ma kształt penisa. Narcyz spotyka wzgardzonego przez siebie kochanka Ameiniasa i jako para, zgodnie ze stereotypem, są najmniej stabilni ze wszystkich par na ekspozycji. Z kolei Pisuar Duchampa jest fikcyjny jak nigdy dotąd. Słusznie, w końcu artysta nie był nawet jego prawdziwym autorem, a obiekt stworzyła najpewniej Elsa von Freytag-Loringhoven. Choć przecież i tak nie ma to już znaczenia, bo wszyscy dawno nie żyją.

Instalacja Branasa niemalże centralnie anektuje przestrzeń wystawy. Jest dziwnym zgromadzeniem – zamrożoną teatralną sceną, w której grają tylko aktorzy charakterystyczni, którzy uciekli na gejowską pikietę przy pisuarze z klasy, po zgłoszonym nieprzygotowaniu do lekcji. Instalację można swobodnie okrążać, by za każdym razem znajdować inne fragmenty niemych dialogów i zastygłych wzajemnych gestów. Inwigilujemy ją trochę, jak czynilibyśmy to z półkolistej widowni Teatru Globe, z jej najniższych pięter lub zza sceny. U Branasa, analogicznie do inskrypcji nad tamtejszymi drzwiami, „Totus mundus agit histrionem” – cały świat gra jakąś rolę. W tym specyficznym voyeuryzmie spotykamy się z trójką podglądaczy, schowanych z boku, niczym w loży. Gdy gasną światła, zgodnie z niesymetrycznym rytmem dnia i nocy nadawanym przez reflektory, całość zaczyna fosforyzować, traci swoje kontury i sprawia, że to co wcześniej osobne staje się jednym. Z kolei wszelkie pozy, grymasy i autostereotypy przegrywają z pierwotnym, wewnętrznym iskrzeniem. Podglądacze wtedy znikają. Ich nieobecność umożliwia to małe grupowe misterium, bo ich udział nigdy nie był w nim przewidziany. Muszą pozostać na zawsze tylko tym, kim wydaje im się, że są. Nigdy nie przekroczą własnej granicy, zawsze omija ich najważniejsze.

Zbudowana z kompilacji obiektów-totemów i głów-masek realizacja to też opowieść o produkowaniu obiektów sztuki tu i teraz. Przemielając resztki naszej „rzeczywistości najniższej rangi” – gazetki jednego z dyskontów – Branas tworzy autorski papier mâché imitujący ni to beton, ni to prehistoryczny kamień. Przewrotnie miejscami autor pokrywa go wyrafinowaną politurą szelakową i klasyczną laką. Jest w tym coś „pocywilizacyjnego”, bo resztki dawnej świetności mieszają się z pulpą ruin, a całość przypomina porzucone archeologiczne wykopaliska lub pracownię konserwatorską. Z kolei jako wystawa w Cricotece prezentacja Branasa staje się nie tylko rozmową z kolekcją instytucji, aktualnymi wystawami, ich estetykami i występującymi na nich wątkami ułudy czy falsyfikatu. Jest też opowieścią o instytucjonalnym produkowaniu kultury – obecnym lub tym, które zaistnieje za chwilę. W świecie Dnia nieobecności instytucja wydaje się być jak Lemowska Fabryka – opuszczona i zanurzona w dystopii, ale jednak wciąż mieląca i wyrzucającą z siebie nowe treści. Światła zapalają się i gasną automatycznie w zaprogramowanym nieprzerwanym matematycznym cyklu, a maska i ręka poddawane są muzealno-laboratoryjnej analizie przez kaloryfer. Jest w tym jakaś tortura. Lecz, jak pisała Sylvia Plath w Dwóch spojrzeniach na prosektorium, „spustoszenie utrwalone w obrazie oszczędza ten światek, delikatny, niemądry, w prawym dolnym rogu.”