
Odchodzenie jako proces całkowicie naturalny. Marta Kudelska rozmawia z Jagodą Dobecką
Marta Kudelska: Skąd u ciebie zainteresowanie roślinami? W twoich pracach pojawia się mnóstwo przyrody – liści, ziół, kwiatów i drzew. Skąd właśnie te motywy?
Jagoda Dobecka: Mam taką teorię, że to wszystko wzięło się z dzieciństwa. Dorastałam w górskiej wiosce na Dolnym Śląsku, w Międzygórzu. Miałam dosyć samotne dzieciństwo – w wiosce była tylko jedna koleżanka w moim wieku, a przez pierwsze lata życia wychowywali mnie dziadkowie. Myślę, że właśnie w przyrodzie szukałam wtedy towarzystwa, takiej… przyjaciółki. Spędzałam bardzo dużo czasu na zewnątrz, a przyroda w tamtym miejscu była wyjątkowa – górska, z rzekami, potokami, lasami i szczytami. To zupełnie inny krajobraz niż ten miejski. Jako dziecko odbierałam to wszystko jako niesamowitą frajdę i przygodę – wspinaczki na drzewa, przeskakiwanie przez potok, łapanie żab, włóczenie się po lasach i odkrywanie różnych pozostałości. Dolny Śląsk, a szczególnie Międzygórze, nosi w sobie ślady niemieckiej historii. Często trafiałam na poniemieckie groby czy inne tajemnicze miejsca w lesie. To wszystko było dla mnie bardzo ekscytujące i budowało moją relację z przyrodą – taką żywą, bliską, niemal osobistą – już od najmłodszych lat.
M.K.: A miałaś jakieś swoje ulubione miejsce?
J.D.: Oj tak, na pewno kilka. Miałam różne typy miejsc i wśród nich swoje ulubione. Jednym z nich było ogromne drzewo – orzech laskowy – na które uwielbiałam się wspinać i zrywać jeszcze niedojrzałe, miękkie orzeszki. Pamiętam, że były mięciutkie i słodkawe.
M.K.: Gdzie rosło to drzewo?
J.D.: Rosło ono na polanie, na lekkim wzniesieniu, z którego miałam widok na całą wioskę – taką małą panoramę. Innym miejscem była Góra Parkowa, gdzie kiedyś odkryłam ukryte tam groby. Dziś, z perspektywy dorosłej osoby, widzę tam niewielkie wzgórze i niewielki skrawek zieleni. Ale wtedy, jako dziecko, wszystko wydawało się dużo większe i bardziej tajemnicze. Czułam się jak odkrywczyni na wyprawie w nieznane. Może dlatego też dziś tak lubię chodzić na cmentarze? Dopiero teraz sobie uświadomiłam, jak bardzo ciągnęło mnie właśnie tam – do tych starych, zapomnianych grobów.
Czułam jakiś ciężar, jakąś energię, która temu towarzyszyła, ale nie miałam pojęcia, co to właściwie jest. Te groby były bardzo zniszczone – wiele napisów było nieczytelnych, część po niemiecku, część żydowska. To wszystko mieszało mi się w głowie i wywoływało mnóstwo pytań: gdzie ja właściwie jestem? Co to za miejsce? Pamiętam też, że wtedy to miejsce było bardzo zarośnięte – teraz ktoś się tym zajął, jest uporządkowane, pojawiła się furtka, jakaś strzałka prowadząca do środka. Ale wtedy… trafiłam tam zupełnie przypadkiem
M.K.: Mam bardzo podobne odczucie jak ty. Gdy byłam mała chodziłam przez cmentarz do dziadków – to był mój ulubiony skrót. Chodząc tamtędy, uwielbiałam przyglądać się rosnącym tam drzewom czy zaglądać przez ogrodzenie na zamknięty na co dzień cmentarz żydowski. Z dzieciństwem też bardzo mocno kojarzą mi się wyjazdy do Żarek-Letniska pod Częstochową. Wspinałam się tam na drzewa, chodziłam po lesie, moczyłam nogi w niewielkim strumyku. Uwielbiałam to miejsce.
J.D.: Ja też miałam swoje miejsce nad potokiem. Były tam kamienne schodki prowadzące w dół i mały uskok wodny – tworzył się z niego taki mikro-wodospad. To było dla mnie ekscytujące – z jednej strony niebezpieczne, bo woda płynęła wartko, ale z drugiej na tyle bezpieczne, że mogłam do niej wchodzić. Więc w sumie miałam takie trzy przestrzenie: trochę wyżej – z widokiem na wioskę, trochę bardziej odludnie – z grobami w lesie, i nad wodą – z potokiem. Każde z tych miejsc było dla mnie ważne i wyjątkowe.
M.K.: A miałaś, na przykład, jakąś niesamowitą przygodę?
J.D.: Wiesz co, jak teraz o tym myślę, to tam każdy dzień był trochę jak przygoda. Ale takiej jednej, konkretnej – super niesamowitej – to chyba nie. Może najbardziej ekscytujące było odkrycie tych grobów. Nie do końca wtedy rozumiałam, w jakim miejscu się znalazłam. Czułam jakiś ciężar, jakąś energię, która temu towarzyszyła, ale nie miałam pojęcia, co to właściwie jest. Te groby były bardzo zniszczone – wiele napisów było nieczytelnych, część po niemiecku, część żydowska. To wszystko mieszało mi się w głowie i wywoływało mnóstwo pytań: gdzie ja właściwie jestem? Co to za miejsce? Pamiętam też, że wtedy to miejsce było bardzo zarośnięte – teraz ktoś się tym zajął, jest uporządkowane, pojawiła się furtka, jakaś strzałka prowadząca do środka. Ale wtedy… trafiłam tam zupełnie przypadkiem. To była naprawdę ekscytująca przygoda. Poza tym to raczej pamiętam takie dziecięce ekscytacje, mikro-zachwyty, dziwienie się otaczającym krajobrazem. Wychowywałam się też z kozami, więc…
M.K.: Kozy i cmentarz – brzmi jak świetna demoniczna historia!
J.D.: Tak, no właśnie! Te wspomnienia – zwierzęta, przyroda – mam z nimi naprawdę piękne skojarzenia. Czuję się bardzo obdarowana, że mogłam dorastać w takim środowisku.



M.K.: Natura w twoich pracach nie ma jednoznacznej, konkretnej formy – raczej przypomina dziką, nieokiełznaną siłę. Kojarzy mi się z romantyczną wizją przyrody, jak w słowach Henry’ego Davida Thoreau: „Dzikość jest istotą życia. Najpełniej żyje to, co najbardziej dzikie. Kiedy pragnę się odrodzić, szukam najciemniejszego lasu, najgęstszego i najbardziej nieprzebytego. Szukam najbardziej odludnych mokradeł, z dala od zgiełku miast. Wchodzę tam jak do świętego miejsca. Tam właśnie tkwi moc – istota natury. Mówiąc krótko: wszystko, co dobre, jest dzikie i wolne”. I chciałam cię zapytać – czego ty doświadczasz w kontakcie z naturą?
J.D.: Bardzo mocno rezonuje ze mną ten cytat. Opisuje dokładnie to, co ja też czuję. Jak tylko wychodzę w przyrodę, to natychmiast ciągnie mnie w największe krzaki – tam czuję się najlepiej. Wydaje mi się, że to może wynikać z potrzeby odcięcia się – od miasta, od całego otaczającego świata – i wejścia w coś zupełnie innego. To jest dla mnie ekscytujące. Ale przede wszystkim, kiedy jestem w naturze, czuję, że mam swoje miejsce. Czuję się częścią ziemskiej biosfery. Jednocześnie mam świadomość, jak bardzo jestem mała – jak ziarenko piasku. To mi uświadamia kruchość istnienia, uczy pokory, ale też daje poczucie zakorzenienia – tego, że mam swoje miejsce w tym ekosystemie. Kontakt z naturą bardzo mnie uspokaja, reguluje nerwowo. Sprawia, że staję się spokojniejsza. I uczy mnie – przede wszystkim uczy obserwowania cykli i procesów. Tego, jak coś przemija, jak coś się rozkwita, jak się pojawia i znika. Te procesy w przyrodzie są dla mnie takim pierwszym etapem zrozumienia i oswajania podobnych rzeczy w życiu. Przemijania, zmiany, wzrostu, rozkładu…Więc tak – kontakt z naturą bardzo mnie reguluje. I daje mi głęboki spokój.
M.K.: Teraz przyszło mi do głowy bardzo proste pytanie, ale – masz jakąś ulubioną porę roku?
J.D.: Wiesz co, nie mam.
M.K.: Tak właśnie myślałam… ale stwierdziłam, że zapytam.
J.D.: No tak, ale jeszcze wracając na chwilę do tego, co mówiłam wcześniej – o tym, że natura mnie reguluje – to czasem jest tak, że właśnie ta dzika, intensywna przyroda nie tyle mnie wycisza, ile wręcz przeciwnie: daje coś jak… odlot. W takim sensie niemal narkotycznym. Jestem na haju od samego bycia w niej. Czuję się wtedy bardzo odłączona od codziennego trybu życia i to wprowadza mnie w zupełnie inny stan świadomości. A jeśli chodzi o pory roku – to nie mam jednej ulubionej, ale… lubię zimę. Nie jest ona może moją ulubioną porą roku, ale też nie jestem z tych osób, które mówią „o nie, zima, najgorsza pora roku”.
M.K.: Znowu coś nas łączy. Jeśli miałabym wskazać jakąś ulubioną porę roku, byłoby mi niezwykle trudno. Lubię zimę – ale tylko śnieżną. Mróz mi nie przeszkadza, bo lubię opatulić się szalikiem i iść na spacer. Bardzo ambiwalentny stosunek mam za to do lata. Niby to czas wakacji, ale bardzo źle znoszę upały. Mam wtedy wrażenie, że nie mam dokąd uciec. Czuje się wtedy strasznie ospała, gorzej myślę, dużo rzeczy mnie irytuje i tylko myślę o tym, by to się skończyło.
Rośliny, z których się składa, zostały dobrane nieprzypadkowo: symbolizują pamięć, odchodzenie, a także życie wieczne. Znajdziemy więc w tej pracy rozmaryn, krwawnik, bratki, niezapominajki, bukszpan, klon, poziomki, piołun, bluszcz i paproć. Nadają one instalacji charakter nie tylko funeralny, ale też kontemplacyjny, wyciszający – mający przynieść ukojenie i przywołać wspomnienie. Jednak w trakcie trwania wystawy, w zależności od warunków i czasu ekspozycji, rośliny stopniowo ulegają degradacji. Choć często proszę, aby były podlewane, wiem, że ich więdnięcie i obumieranie jest wpisane w koncept pracy.
J.D.: To trochę taki tryb walki o przetrwanie…
M.K.: Przetrwanie, o którym mówisz, kojarzy mi się z doświadczeniem katastrofy. Przyroda w tym kontekście staje się takim świadkiem potencjalnego końca: suszy, pożarów, klęsk. Ta nieuchronność końca to też motyw, który pojawia się w twoich pracach. Mam na myśli przede wszystkim Nawiedzają mnie myśli o tym, co zostało.
J.D.: To się trochę łączy z twoim poprzednim pytaniem o porę roku. Myślę, że przyroda w moich pracach jest przede wszystkim świadkiem – a właściwie świadkinią – i że to, czemu ona „towarzyszy”, może sprawiać, że sama zostaje wciągnięta w tę narrację.
M.K.: Częstym uczuciem, które pojawia się w kontekście twoich prac jest poczucie pewnej melancholii, nostalgii… Mam wrażenie, że ta cykliczność, o której mówisz, służy ci do opowiadania o radzeniu sobie z przemijaniem i utratą. O tym chyba jest twoja praca Stypa Karaoke. Możesz o niej opowiedzieć coś więcej?
J.D.: Do stworzenia tej pracy zostały użyte żywe rośliny – tworzą one swoisty kobierzec, przypominający dywan, który początkowo wygląda bardzo świeżo i pięknie. Ten dywan ma wymiar symboliczny – stanowi alternatywną formę nagrobka. Rośliny, z których się składa, zostały dobrane nieprzypadkowo: symbolizują pamięć, odchodzenie, a także życie wieczne. Znajdziemy więc w tej pracy rozmaryn, krwawnik, bratki, niezapominajki, bukszpan, klon, poziomki, piołun, bluszcz i paproć. Nadają one instalacji charakter nie tylko funeralny, ale też kontemplacyjny, wyciszający – mający przynieść ukojenie i przywołać wspomnienie. Jednak w trakcie trwania wystawy, w zależności od warunków i czasu ekspozycji, rośliny stopniowo ulegają degradacji. Choć często proszę, aby były podlewane, wiem, że ich więdnięcie i obumieranie jest wpisane w koncept pracy. Z czasem żywa, tętniąca energia tej roślinnej powierzchni przemienia się w coś bardziej przejmującego – suchy, blady kobierzec, który przypomina o przemijalności. Czasem, po zakończeniu wystawy, udaje się nam przesadzić rośliny w inne miejsce, nadać im nowe życie. Ale bywa też tak, że umierają całkowicie, a wraz z nimi obumiera symbolicznie to, co reprezentowały. W tej transformacji można dostrzec nie tylko tragedię, ale też proces: przemianę, przejście, zapis emocji. Myślę, że moje zainteresowanie tematami śmierci, żałoby, utraty znajduje swoje odbicie właśnie w tym, jak przyroda zachowuje się w ramach moich prac. Rośliny niejako „przejmują” ten ciężar i stają się nośnikiem doświadczeń – zarówno moich, jak i tych, które mogą rozpoznać w nich odbiorcy. W ich przemijaniu zawarte jest coś uniwersalnego. Kiedy z czasem więdną i tracą blask, wpisują się w naturalny cykl, który – paradoksalnie – nadaje tym pracom życie.
M.K.: Doświadczenie żałoby to ważny motyw w twojej praktyce artystycznej. Mam też wrażenie, że często łączysz żałobę z naturą — zresztą sama już o tym wspomniałaś. Ten motyw pojawia się na przykład w projekcie Gdzie te światy, do których tęsknią kwiaty. Chcę cię zapytać, skąd wziął się pomysł na połączenie natury z żałobą? Bo to bardzo poruszające i piękne zestawienie. Mnie się zawsze wydawało, że natura – także przez to, że cmentarze są trochę jak parki – znajduje się bardzo blisko doświadczenia żałoby. Ale jestem ciekawa twojej własnej opowieści na ten temat.
J.D.: Po pierwsze – i trochę już o tym wspomniałam na początku – w przyrodzie fascynuje mnie jej cykliczność. Ten nieustanny cykl życia, który się w niej dokonuje. A po drugie – z własnego doświadczenia, kiedy sama przechodziłam przez żałobę – przyroda była dla mnie ogromnym wsparciem, czymś bardzo kojącym. Byłam wtedy w sytuacji, kiedy z jednej strony potrzebowałam bliskości innych ludzi, ale z drugiej – trudno mi było o to poprosić. I myślę, że też kulturowo mamy z tym problem – ludzie nie wiedzą, jak się zachować, boją się, że zrobią coś niezręcznego, że powiedzą coś nie tak. W rezultacie często zostajemy z tym doświadczeniem sami. Dla mnie takim azylem było wychodzenie na zewnątrz. To było coś, co natychmiast przynosiło ulgę. Moje doświadczenie żałoby przypadło na czas pandemii, więc kontakt z innymi był dodatkowo utrudniony. Ale właśnie spacery, las, bycie blisko natury… Obserwowanie tego, co się w niej dzieje – to dawało mi ukojenie. Nie chcę mówić, że nadzieję, ale na pewno spokój. Kiedy patrzyłam na te wszystkie naturalne procesy – że coś umiera, ale na jego miejsce zaraz wyrasta coś nowego – uświadamiałam sobie, że to nie jest koniec. To raczej otwarcie przestrzeni na coś nowego. To było dla mnie bardzo ważne. I myślę, że to jeden z głównych powodów, dla których natura tak mocno weszła w moją praktykę artystyczną związaną z żałobą. Z jednej strony dlatego, że to było moje osobiste doświadczenie, a z drugiej – dlatego, że obserwowanie tych naturalnych cykli oswaja temat śmierci. Odbiera mu trochę ciężaru.
Rozmawiałyśmy wcześniej o porach roku – i właśnie w tej porze, kiedy przyroda jest „uśpiona”, czyli zimą albo na przedwiośniu, kiedy jeszcze nie ma zieleni, kiedy są roztopy, wszystko jest szare… dla mnie wtedy ona mówi najwięcej. Gdy chodzę po lesie i widzę powykręcane drzewa, gałęzie, które się splatają – to dla mnie jest jak taniec. Jest w tym jakiś dramatyzm, przesada nawet, której nie potrafię zignorować. To mnie po prostu uderza, to do mnie „krzyczy”.
M.K.: Wspomniałaś, że natura jest świadkiem historii – i to się łączy z takim posthumanistycznym spojrzeniem na rzeczywistość. Natura jako świadek, który nie mówi naszym językiem – który nie może się z nami porozumieć wprost. I może to zabrzmi trochę dziwnie, ale chciałam zapytać: jak ty czujesz, że natura się z tobą komunikuje? Jak z nią „rozmawiasz”? Wiem, że to może brzmi trochę magicznie.
J.D.: Ale właśnie bardzo się z tym zgadzam – ja czuję, że ona naprawdę do mnie mówi. Mam taką tendencję, żeby nadawać przyrodzie cechy ludzkie. Wiem, że to może być problematyczne z filozoficznego punktu widzenia, ale… szczerze? Nie przejmuję się tym, bo na mnie to po prostu działa. Rozmawiałyśmy wcześniej o porach roku – i właśnie w tej porze, kiedy przyroda jest „uśpiona”, czyli zimą albo na przedwiośniu, kiedy jeszcze nie ma zieleni, kiedy są roztopy, wszystko jest szare… dla mnie wtedy ona mówi najwięcej. Gdy chodzę po lesie i widzę powykręcane drzewa, gałęzie, które się splatają – to dla mnie jest jak taniec. Jest w tym jakiś dramatyzm, przesada nawet, której nie potrafię zignorować. To mnie po prostu uderza, to do mnie „krzyczy”. I ja sobie dopowiadam, co one do mnie mówią. Wymyślam historie – to wszystko oczywiście dzieje się w mojej głowie, w mojej wyobraźni. Ale są takie momenty, w których czuję, że pewne rzeczy po prostu są – że nie potrafię przejść obok nich obojętnie. Gdy widzę taki konar, to mówię sobie: „O, ty tutaj sobie odpoczywasz”, a inne drzewa „prowadzą jakąś rozmowę”… Jest w tym pewnie dużo z dziecięcej wrażliwości. Może to właśnie ta wrażliwość sprawia, że to, co pozornie martwe, wydaje mi się żywe. Bo to się porusza, zmienia. Tam ciągle coś się dzieje – nawet jeśli na pierwszy rzut oka wydaje się, że nic się nie dzieje.



M.K.: Chyba wiem, o co ci chodzi. Ja na przykład bardzo lubię patrzeć na drzewa, zanim jeszcze pojawią się liście – kiedy te gałęzie są takie powykręcane, wywinięte. Mam niedaleko domu świetne miejsce spacerowe – Krzemionki. O tym miejscu krąży legenda, że Pan Twardowski miał tam swoją pracownię alchemiczną! Więc lepszego miejsca do mieszkania nie mogłam sobie wymarzyć. Bardzo lubię tam spacerować i gdy tam idę, to często sobie myślę: „Ha! Myślicie, że nie rozwikłam waszych sekretów? Znajdę ten kamień filozoficzny!”. I snuję sobie takie historie w głowie. Zawsze wtedy przypomina mi się ilustracja z mojej ukochanej bajki z dzieciństwa, czyli Piotrusia Pana. Mało kto wie, że jest jeszcze jedna historia o Piotrusiu, która opowiada o tym, co się działo zanim trafił do Nibylandii. Jej akcja dzieje się jeszcze w londyńskich Ogrodach Kensingtońskich i tam pada takie zdanie, że jeśli na drzewa patrzy odpowiednia osoba, to one tańczą.
J.D.: O widzisz. Nie znałam tej historii, spróbuję do niej dotrzeć.
M.K.: Wróćmy do twojej twórczości. Chcę cię zapytać o wątek, który chyba nie jest oczywisty w kontekście twoich prac, czyli magię ludową. W twoich projektach często widać naturę, która w ludowych wierzeniach odgrywała bardzo ważną rolę – nie tylko jako symbol, ale też jako coś, co miało praktyczne zastosowanie. Ta celowość natury, zwłaszcza w kontekście magii roślinnej, wydaje mi się bardzo ciekawa. Chcę cię zapytać: czy ty wierzysz w jakąś siłę, która płynie z roślin? Z natury?
J.D.: Bardzo mi się podoba to pytanie. Serio! Jest w nim coś tak otwartego, tak ładnie domkniętego… daje dużo możliwości odpowiedzi.
M.K.: Starałam się.
J.D.: No i myślę, że przy tak sformułowanym pytaniu po prostu nie mogłabym odpowiedzieć inaczej niż „tak”.
Miałam na przykład moment dużego zainteresowania ziołolecznictwem – wtedy rzeczywiście sporo się dowiedziałam. Ale nie, nie nazwałabym siebie znawczynią magii ludowej czy dawnych wierzeń. Kiedy te wątki pojawiają się w mojej pracy, to raczej z potrzeby intuicyjnego „sklejenia” czegoś albo z ciekawości, z potrzeby jakiegoś wewnętrznego „researchu”. Jeśli chodzi o siłę roślin, to… tak, wierzę. Sama jej doświadczyłam, więc trudno byłoby mi powiedzieć inaczej. Myślę, że ta siła jest naprawdę duża – ale też zależy od tego, na ile jesteśmy w stanie ją przyjąć, otworzyć się na nią.
M.K.: Wszystko jest możliwe.
J.D.: Powiem szczerze, że moje odwołania do dawnych wierzeń są często bardzo intuicyjne. Nie czuję się ekspertką w tym temacie. Czasem coś mnie zainteresuje, więc trochę poczytam, poszperam, poodkrywam. Miałam na przykład moment dużego zainteresowania ziołolecznictwem – wtedy rzeczywiście sporo się dowiedziałam. Ale nie, nie nazwałabym siebie znawczynią magii ludowej czy dawnych wierzeń. Kiedy te wątki pojawiają się w mojej pracy, to raczej z potrzeby intuicyjnego „sklejenia” czegoś albo z ciekawości, z potrzeby jakiegoś wewnętrznego „researchu”. Jeśli chodzi o siłę roślin, to… tak, wierzę. Sama jej doświadczyłam, więc trudno byłoby mi powiedzieć inaczej. Myślę, że ta siła jest naprawdę duża – ale też zależy od tego, na ile jesteśmy w stanie ją przyjąć, otworzyć się na nią. To wszystko bardzo zależy od kontekstu, ale ogólnie – tak, zdecydowanie. Rośliny są dla mnie trochę jak podmioty, które mogą ucieleśniać pewien rodzaj wiedzy. Oczywiście zdaję sobie sprawę, że to jest wiedza, którą projektuję poprzez moją wrażliwość. Ale tak – coś w tym jest. Nie wiem… chyba już się trochę zapętliłam.
M.K.: Prowadzisz zielnik?
J.D.: Nie, chociaż zawsze chciałam! Zbieram zioła sezonowo, teraz jest w ogóle świetny czas, wiadomo. Ale samego zielnika nigdy nie prowadziłam. Raczej w ramach spacerów – mam kilka swoich miejscówek, zarówno w rodzinnych stronach, jak i tutaj, we Wrocławiu, gdzie zbieram zioła od czasu do czasu.
M.K.: Chciałam cię zapytać o to, że w twojej twórczości pojawiają się czasem odniesienia do dawnych wierzeń słowiańskich. Mam wrażenie, że w nowszych pracach ten wątek jest coraz bardziej widoczny. I chyba też dotyczyła tego praca, którą – jeśli dobrze pamiętam – pokazywałaś w ramach wystawy Świątynia Baśni Inne Baśnie we Wrocławiu, czyli Żywa Woda. Wprowadziłaś tam kilka elementów, które bardzo mi się spodobały. Po pierwsze – nadałaś podmiotowość płynącej rzece, co było dla mnie niezwykle poruszające. Po drugie – pojawiło się też nawiązanie do nimf i rusałek. Od razu skojarzyło mi się to z syrenami, które w mitach przywoływały zbłąkanych wędrowców swoim śpiewem. I właśnie chciałam cię zapytać – do czego przyciągały twoje nimfy?
J.D.: Wiesz co, to jest jedno z tych pytań, przy których mam ochotę powiedzieć: „Wow, to ciekawe, bo sama o tym tak nie myślałam”. To nawiązanie do nimf trochę mnie zaskoczyło – ale w bardzo dobry sposób. Myślę, że to naprawdę świetny trop.
M.K.: Nie chciałabym tu jakoś nadinterpretować twojej pracy, ale te postaci, które śpiewały, jakoś tak mi się skojarzyły. Przypominały mi nimfy z greckich opowieści, gdzie każde źródło czy jeziorko miało swoją opiekuńczą boginkę. W wierzeniach słowiańskich też pojawiały się podobne postacie. Twoje bohaterki od razu przywiodły mi na myśl takie śpiewające nimfy nad potokiem.
J.D.: Tak, totalnie to ma sens. W pracy, o której mówimy, pojawia się przecież taki chór – trochę jak antyczny. I rzeczywiście – te nimfy czy głosy przywołują do wsłuchiwania się w przyrodę. One wyśpiewują utwór o tym, jak rozmawiać z naturą, jak się z nią komunikować, ale też, jak przyjąć wobec niej pewną postawę – uważności, otwartości. To nie jest taki kontakt, gdzie wychodzimy z pytaniem: „Przyrodo, powiedz mi to i to”. Raczej trzeba najpierw pozwolić jej zabrać głos. Być cierpliwą, uważną słuchaczką. Może nawet dać jej przestrzeń, by mogła poczuć się bezpiecznie. Dopiero wtedy może pojawić się jakaś relacja, jakiś dialog. I te nimfy – one nie tylko śpiewają o komunikacji, ale też o zmianie. O cyklu przemian, który jest wpisany w naturę. Ten film, ta praca, jest w dużej mierze o umieraniu, o powolnym odchodzeniu. O zgodzie na to, co nieuniknione. Ten chór – czy „chór nimf” – ma oswajać temat przemijania, pokazywać, że zmiana to naturalny element życia. Że odejście jest częścią cyklu, który stale się odnawia.
M.K.: To teraz pytanie ostatnie, już naprawdę na koniec – jaka jest twoja ulubiona roślina?
J.D.: Od razu pomyślałam o kwiatku, bo niedawno rozmawiałam z koleżanką o ulubionych kwiatach i wtedy jakoś tak naturalnie pojawił się w głowie – bratek. Zdecydowanie bratek, jeśli chodzi o kwiaty. A jeśli chodzi o rośliny… bardzo lubię szczaw. Taki rosnący na łące, dziki. Ale szczerze mówiąc – to taki strzał na szybko, musiałabym się głębiej zastanowić, żeby odpowiedzieć bardziej na serio.
M.K.: Szczaw brzmi super! Nieoczywisty wybór – ale bardzo ciekawy.
J.D.: No właśnie! Bo może być mały, może być duży, i nagle idziesz sobie, patrzysz i myślisz: „szczaw?!”, próbujesz… i tak, to jest szczaw!
M.K.: No właśnie! A zupa szczawiowa z jajkiem? Przecież przepyszna!
J.D.: Aż zgłodniałam teraz!
M.K.: Ojej, przepraszam!

Marta Kudelska
Kuratorka, krytyczka sztuki. Ukończyła kulturoznawstwo (kulturę współczesną) i historię sztuki (UJ). Członkini Sekcji Polskiej Międzynarodowego Stowarzyszenia Krytyków Sztuki AICA. Pracowała m.in. w Bunkrze Sztuki i Muzeum Fotografii. Interesuje się związkami pomiędzy sztuką współczesną a tradycją romantyczną (zainteresowaniem artystów wątkami magicznymi, grozy i ezoterycznymi). Pracuje w Katedrze Kultury Współczesnej w Instytucie Kultury (UJ).

Jagoda Dobecka
Artystka wizualna, badaczka, doktorantka ASP w Krakowie. W swojej praktyce rozwija strategie partycypacyjne, tworząc przestrzenie wspólnego przeżywania utraty i przeobrażania relacji społecznych.