Od redakcji /15/

To już jesień (i trochę wspomnień z lata)

Jak pewnie zauważyliście, w „Restarcie” staramy się dotrzymać kroku cyklicznej zmienności pór roku. Nie należymy do tych, które nie zauważają, że szybciej się ściemnia i robi się chłodniej, gdzieniegdzie żółkną liście, a i rok akademicki się zaczął. Mimo pracy na kilka etatów naraz (wliczywszy zlecenia), do czego zmusza nas praca w kulturze, i to w szczególnie niszowej jej części, jaką jest krytyka sztuki oraz wydawanie czasopism, staramy się zauważać, na jakim świecie żyjemy i że świat ten nie składa się wyłącznie z drogi do pracy, samej pracy, powrotu do domu – i tak w koło. Widzimy też na przykład pory roku i korzystamy z nich – póki ocieplenie klimatu ich nie zniwelowało.

Niektórzy też pewnie zauważyli, że kpimy z handlowych formuł popkultury, które zajeżdżają sezonowość do cna: od święta do święta, od jednej okazji do drugiej. Koniec roku szkolnego, wakacje, początek roku, Halloween, Święto Zmarłych, katarzynki, andrzejki, mikołajki i tak dalej… Każda okazja do sprzedania towaru jest dobra. Lecz przed epoką kapitalizmu cykliczność także się sprawdzała. Za górami, za lasami, w PRL-u na jesieni rządziło hasło „październik miesiącem oszczędzania” i ogłaszano przerwę w nauce szkolnej na wykopki (!). Dzisiaj październik – i słusznie! – został miesiącem prewencji raka piersi. Cykliczność ciągle rządzi.

Pobawmy się czasem i cofnijmy do letnich dni, zostawiając na boku fakt, że skończyły się one kataklizmem pogodowym (solidaryzując się z osobami, które dotknęła powódź). W czasie lata więcej się podróżuje. Gdy świat sztuki przeżywa jeszcze Warsaw Gallery Weekend i szykuje się na otwarcie nowej siedziby Muzeum Sztuki Nowoczesnej (zdaje się, że padły im serwery, gdy ludzie rzucili się na koncert Kim Gordon), ja wciąż roztrząsam rzeczy, które – patrząc na tempo dzisiejszego życia – są już prehistorią, bo zdarzyły się na początku, w środku i pod koniec wakacji. O tych wystawach wciąż pamiętam: zajmujące Olbrzymki we Wrocławiu, znakomity Kader Attia w Berlinie i świetna Patrycja Orzechowska w Gdańsku.

Po kolei. Olbrzymki, z czytelnym nawiązaniem do Riesengebirge, czyli Gór Olbrzymów, jak nazywa się Karkonosze w niemczyźnie, pokazane w BWA Wrocław Główny na początku wakacji, były zajmującym esejem, idealnym na tę porę roku, kiedy rośnie nadzieja na to, że lato przyniesie zmianę. Był to zbiorowy portret artystek, charyzmatycznych postaci, których życie i sztuka wiążą się w jakiś sposób z tym obszarem. Portret pokazał na przykład fenomen przyjezdnych (każda osoba zresztą jest tam przyjezdna), które osiadły w Karkonoszach lub u ich podnóża, zostawiając swoje poprzednie życie za sobą. Linie styku biografii, twórczości i miejsca, nowych ośrodków i środowisk, przebiegały na różne sposoby, właściwie w przypadku każdej z zaproszonych, inaczej. Jedne swoją sztukę wiązały mocno z otoczeniem, poprzez symbole i zarazem kontemplacyjnie, jak czyniła w duchu buddyzmu Urszula Broll. Inne to nomadki, żyjące poprzez kontakt z ludźmi, spotkania, rozmowę, bycie w nieustannym ruchu, w płynnej zmianie krajobrazów, i stałość w zmianie, jak Ewa Zarzycka czy pochodząca z tamtych terenów, lecz związana z Wisłą Ewa Ciepielewska. To lekki humor, także zwrócony ku samym sobie, zgranie się z krajobrazem, i współtworzenie go. Wędrowanie skleja się w ich życiu z twórczością – jako płynność, poddawanie się rytmowi życia, snucie opowieści, w których nie ma granic między tym, co się zdarzyło, a tym, co zmyślone. Bożenna Biskupska tworzy nowe miejsce na strukturze dawniejszej, artystka ożywia stare budynki (willa, sanatorium), przeprowadza na nich niezwykle praco- i czasochłonną kurację. Dzięki niej, bo to ona dała pierwszy impuls, a także dzięki jej córce Zuzannie i rzeszy zaprzyjaźnionych osób, Sokołowsko, w którym się osiedliła z partnerem Zygmuntem Rytką, odzyskuje dawny blask. Obecna w tej nielinearnej i pełnej rozgałęzień opowieści jest także Katarzyna Rotkiewicz-Szumska, dobry duch i animatorka (wraz ze Zbigniewem Szumskim) jedynego w swoim rodzaju Teatru Cinema w Michałowicach i jego siedziby, pełnej historii, obrazów i powidoków, którą trudno określić inaczej niż jako totalne dzieło sztuki. Gdy zastanawiam się z dystansu czasowego, co łączy wszystkie artystki, to oprócz głębokich związków z charakterem miejsc, które wybierają do pracy i życia, jest to także zdolność skupiania wokół siebie ludzi i tworzenia mikrośrodowisk.

W środku lata w Berlinische Galerie zobaczyłam z kolei wystawę Kadera Attii. Było to zestawienie znanych już wcześniej prac, J’Accuse z 2016 roku i The Object’s Interlacing z roku 2020. Towarzyszący im wybór kolaży Hannah Höch z jej kultowej serii Z muzeum etnograficznego (1924–1934) dodawał kolejnej warstwy znaczeń. Attia lokuje się ze swoimi dokonaniami w samym sercu dekolonizacyjnych rozliczeń z kulturą Zachodu. Fenomenalna jest jego koncepcja naprawy, postuluje bowiem nie tylko zwrot dzieł zrabowanych w epoce kolonialnej, lecz mówi także, czym taki zwrot mógłby być dla kultury Zachodu. Wizerunki żołnierzy okrutnie pokiereszowanych w czasie I wojny światowej zleca do wyrzeźbienia twórcom z Afryki. W efekcie uzyskujemy wielowarstwowy przekładaniec kulturowy, w którym pojawia się wątek naprawy, symbolicznego leczenia obrazów poprzez sięgnięcie po ich pradawne znaczenia, jak magia czy perfomatywność.

Wystawa Patrycji Orzechowskiej w Łaźni 2 w gdańskim Nowym Porcie przyniosła z kolei niezwykle udane wizualno-formalne rozważania na temat suszy. Odwiedziłam to miejsce późnym latem, gdy południe kraju pustoszyła powódź. Dry Season znajdowała się jednak kompletnie na swoim miejscu. Była to wspaniała lekcja tego, jak można poruszać tematy pozaartystyczne poprzez samą formę dzieł. Niesłychanie czujne, taneczne zestawienie obiektów, które wspólnie tworzyły jedną wielką wystawę-inscenizację, można było przejść na przykład według dramaturgii opracowanej przez Zuzannę Bojdę. Uważnie i wrażliwie ustawione przedmioty gotowe, znalezione, całkowicie zatracały pierwotne funkcje, wyzwalając się w ten sposób do innych znaczeń. Wszystko było bardzo jednorodne i zdawało się pochodzić z wyschniętego na pył dna oceanu. Co więcej, wystawa zdawała się zorganizowana po to, by wyprosić deszcz z życiodajną wodą. (Skądinąd, deszcz, który się pojawił na Dolnym Śląsku i Opolszczyźnie, nie był jednak błogosławiony, lecz złowróżbny, bowiem wyniknął z niszczycielskiej działalności ludzkiej).

Po różnorodnych, jak widać, doznaniach artystycznych, nadeszła pora, by zauważyć nadchodzącą jesień. Ta raczy nas swoim repertuarem, rozrzuca kasztany, wieje wiatrem, żółci liście, wywołuje przeziębienia. Świat sztuki nic sobie jednak nie robi z tych atrakcji i szykuje nam własne. Jesień będzie obfitowała w instytucjonalne napięcia. Czeka nas będący oczkiem w głowie obecnej Ministry Kultury, a jednocześnie obdarzony sporą dozą społecznej nieufności, współKongres Kultury. W przestrzeni publicznej będzie dalej wybrzmiewała sprawa przemocy w zarządzaniu instytucjami kultury, co jest – zdaje się – polską specialité de la maison… Jesień przynosi także 15. odsłonę cyklicznych Manifesta, tym razem w okolicach Barcelony; wystawę podsumowującą dzieje sztuki feministycznej w Polsce – w Państwowej Galerii Sztuki w Sopocie – oraz jubileusz lubelskiej Galerii Labirynt.

Jesień, mimo chłodów, zachęca więc do aktywności: polemicznej, związanej z tworzeniem, uczestnictwem w wydarzeniach, podróżowaniem. A może jednak nie? Mamy prawo odwrócić się w pewnym momencie od zwyczajowego rejwachu świata sztuki, wypisać się z nieustannego pobudzenia. Jesień wszak przynosi ze sobą jesieniarstwo, czyli spowolnienie i nastroje melancholijne. Nie tylko melancholijne, lecz urozmaicone lektury znajdziecie za to jak zwykle na łamach „Restartu”. Zapraszamy więc do czytania!