Obraz i dźwięk, czyli małżeństwo z problemami

Auguste Rodin, The Kiss 1882 (Marble version carved for Edward Perry Warren, 1900, and now in the collection of Tate Modern), exhibited outside „The Making of Rodin”, Tate Modern, 2021

W sztuce jak w życiu – najlepiej, gdy wszystko gra i współbrzmi. Nic więc dziwnego, że muzyka i sztuki wizualne od lat próbują tworzyć związek idealny (z naciskiem na „próbują”). Wspólne wystawy, performanse, koncerty z wizualizacjami, wreszcie instalacje dźwiękowe czy intermedia, a wszystko po to, by udowodnić, że razem znaczy lepiej. W operze czy filmie obraz i dźwięk zazwyczaj mają się dobrze, bo choć idą razem, to żadne nie wchodzi drugiemu w drogę. Klasyczne: razem, ale osobno (była nawet taka piosenka, odsyłam do twórczości wokalisty z czerwonymi włosami i udawaną chrypką). Problem pojawia się w sztuce intermedialnej, która próbuje dotykać części wspólnych obrazu i dźwięku, badać ich wzajemny wpływ, eksplorować to, co pomiędzy. Coraz częściej nasze małżeństwo wygląda jak związek, w którym jedno zagłusza drugie, odstaje od siebie poziomem, a ich wspólny język zastępuje modny slogan o „interdyscyplinarności”.

Jeśli w związku pojawia się problem, warto zadać sobie pytanie: skąd albo jeszcze głębiej: czy kiedykolwiek go nie było? Romans obrazu i muzyki ma długą historię. Skróćmy ją do tego momentu: Kandinsky wierzył, że dźwięk może mieć kolor, a barwa potrafi zabrzmieć. Zamiast spójnej refleksji o sztuce, wyszedł z tego zagmatwany miks ezoteryczny. Do tego pełen terminów muzycznych, w kontekście obrazów brzmiących jak metafizyczne zwidy. Skriabin chciał, by jego Prometeusz wyświetlał światło odpowiadające tonacjom. Chciał być również wizjonerem. Pozostał raczej średniej klasy eksperymentatorem zagubionym we własnym micie. A film – powiedzmy, że nieślubny potomek obrazu i dźwięku – przez dekady próbował godzić wzrok i słuch, choć z różnym skutkiem (odsyłam do rodzimego kina lat 90.). Później przyszły lata 60. i 70., a z nimi nadzieja na poprawę w naszym tytułowym małżeństwie. Eksperymenty z wideo, performansem, multimediami. Wtedy po raz pierwszy uwierzono, że „interdyscyplinarność” to nie tylko moda, ale filozofia nowoczesności. Zderzenie mediów miało tworzyć nową jakość. Tyle że dziś, pół wieku później, większość z tych pomysłów wróciła. Oczywiście w wersji 2.0, 3D, 4K, z filtrem, glitchem i hasztagiem.

W przypadku skomplikowanych kryzysów niezbędna może okazać się terapia. Przypuśćmy, że nasza tytułowa para decyduje się na terapeutę. To młody artysta (taki z rozgrzebanym wnioskiem i folderem wniosek_finalversion4). Zaproponował, by małżeństwo spróbowało wyrazić swoje emocje w wideo-arcie. Efekt? Obraz i dźwięk walczą o uwagę publiczności, a publiczność udaje, że rozumie, co się dzieje. To byłby całkiem uczciwy skrót współczesnej sceny intermedialnej: dużo dobrej woli, trochę chaosu i wiara, że wszystko się jakoś połączy (jeśli tylko pożyczony projektor się włączy). Rzeczywistość okazuje się jednak bardziej skomplikowana.

Obraz i dźwięk, mimo że od lat kuszą się wzajemnie, diametralnie się od siebie różnią. Współczesne wystawy nagminnie próbują łączyć obraz z dźwiękiem. Często bez głębszej refleksji nad tym ostatnim. Bo rzadko artyści wizualni są kompetentni w sprawach dźwięku, i odwrotnie. Tak subtelny związek wymaga nie lada uwagi, no i wiedzy. Nie pomoże argument, że jeśli obraz jest w wysokiej rozdzielczości, to na pewno wszystko się jakoś ułoży. Zdarza się, że obrazowi, który sam w sobie mówi wszystko, doklejany jest głośnik z „ambiencikiem” w tle (odsyłam do jednej z krakowskich wystaw minionego lata). Tylko że to tło brzmi jak przypadkowe odgłosy z darmowej biblioteki efektów dźwiękowych. I nie, doklejony JBL nie zrobi z tego instalacji dźwiękowej, jak uparcie twierdzono w opisie. A widz nie wie, czy patrzy na malarstwo, czy właśnie czeka na wejście do escape roomu. W ten sposób sztuka traci moc, bo staje się atrakcją, a nie doświadczeniem. Dźwięk to nie tylko element uatrakcyjniający dzieło wizualne. Dźwięk to nie tylko muzyka czy wspomniany „ambiencik”! To kolejna, istotna część wypowiedzi, która może być nośnikiem czegoś więcej niż tylko barwy i określonej wysokości. Dźwięk jest nie tylko takim, jak go słyszymy, ale przede wszystkim, takim, jak go rozumiemy: co dla nas znaczy, z czym się kojarzy i co przywołuje (tu odsyłam do J. Cage’a). Dźwięk to również jego fascynująca fizyczność. Dźwięk w przeciwieństwie do selektywnego wzroku jest doświadczeniem immersyjnym (tu odsyłam do P. Schaeffera). Ale czy ktoś się nad tym poważnie zastanawia? Mam nadzieję, że tak.

Nasze małżeństwo w terapii próbuje kolejnego koła ratunkowego. Przywołuje dawne, wymykające się nauce, magiczne niemal połączenie – synestezja. Słowo „synestezja” od lat robi zawrotną karierę. Na wystawach i koncertach pojawia się jak mantra: „doświadczenie synestetyczne”. Synestezja to według jednych badaczy zjawisko, szczególna zdolność, według innych po prostu choroba lub przynajmniej zaburzenie. Czym jest naprawdę? Z pewnością jest to dość nietypowy odbiór rzeczywistości za pośrednictwem zmysłów, szczególny wariant normy neurologicznej. Osoby dotknięte synestezją mogą widzieć dźwięki lub czuć smak kolorów.

Oczywiście istnieje kilka teorii, które mówią, skąd tak nietypowe zjawisko się bierze. Mamy teorię nadmiernych połączeń nerwowych, teorię, że być może jest to efekt niemożności wyciszenia impulsów docierających do mózgu. Najnowsze badania wskazują, że synestezja może być szczególną postacią padaczki skroniowej. Ostatecznie okazuje się, że etiologia synestezji nie jest naukowo potwierdzona, a dotykanie tego zagadnienia w sztuce to radosne stąpanie po cienkim lodzie. Nie każdy, kto widzi kolor, słysząc dźwięk, staje się synestetą. Czasem to po prostu efekt oświetlenia LED i przesadnej wrażliwości kuratora-marketingowca. Ale w świecie sztuki to pojęcie ma moc, bo brzmi trochę naukowo, ale i poetycko. „Synestezja” staje się wytrychem, pozwala nadać sens przypadkowym zbieżnościom. W końcu, jeśli coś jednocześnie wygląda i brzmi, musi być głębokie. A nasze małżeństwo nadal pozostaje z problemem.

Terapeuta jako kolejną próbę przepracowania kryzysu przywołuje intermedia, przecież te wydarzają się pomiędzy. Osobiście bardzo trzymam za nie kciuki. Mimo że sporo jeszcze jest do przepracowania. Współczesne intermedia często szukają doświadczenia totalnego, ale po drodze gubią zmysły. Chcą dotknąć wszystkiego naraz, a często zostają z niczym konkretnym. Taka intermedialność dla intermedialności. Artyści zdają się zakładać, że widz nie potrafi już kontemplować obrazu, że trzeba mu doprawić doznanie na wszelkie możliwe sposoby. Efekt bywa odwrotny: odbiorca, zamiast doświadczać sztuki, czuje się jak w centrum handlowym w Black Friday. W ten sposób sztuka – zamiast zyskiwać – traci moc, bo znów staje się tanią atrakcją, a nie bogatym doświadczeniem.

I takich problemów można przytoczyć więcej. Cała współczesna kultura audiowizualna żyje w przekonaniu, że cisza i pustka to błędy w systemie. Kolejna wersja horror vacui. Każdy koncert potrzebuje „wizuali”, każda wystawa dźwięku tła, każdy projekt artystyczny przynajmniej jednego słowa „interaktywny”. W efekcie powstają zjawiska, które trudno nazwać inaczej niż „estetyką przesytu”. Dźwięk i obraz już nie dialogują – one współzawodniczą o uwagę odbiorcy.

Nasz terapeuta staje się świadkiem kłótni małżeńskiej, w której obie strony próbują mówić jednocześnie, a sens tonie w migotaniu i szumie. Nie chodzi przecież o to, że intermedia są złe; przeciwnie, to fascynujące pole eksperymentu. Ale zbyt często stają się wymówką dla braku decyzji. Zamiast zadać pytanie: „co chcę powiedzieć?”, łatwiej odpowiedzieć: „powiem wszystko naraz”.

Są przecież przypadki, gdy związek muzyki i obrazu rzeczywiście działa. Kiedy dźwięk nie jest tłem, lecz logiczną konsekwencją struktury wizualnej: kiedy instalacja dźwiękowa dotyka jeszcze nieeksplorowanego terytorium, kiedy performer słucha przestrzeni, zanim ją zagłuszy. Kiedy jedno wynika z drugiego. Wtedy dzieje się coś szczególnego: powstaje synteza (prosimy nie mylić z synestezją).

Dobre połączenie sztuk wymaga dialogu, zaufania i wiedzy, a nie tylko wspólnego występu. Trzeba, by obraz potrafił milczeć, a dźwięk zrobił miejsce ciszy. Dobre małżeństwo działa wtedy, gdy obie strony wiedzą, po co są razem. Nie dlatego, że tak wypada, razem jest prościej albo że dostali grant na współpracę. Bo nie ma jednej sprawdzonej recepty na dobre połączenie tych dwojga. Obraz i dźwięk to ciągłe ćwiczenie ze współistnienia. Tyle, że współistnienie nie zawsze oznacza wymieszanie. Do tego trudno być specjalistą od obrazu i dźwięku jednocześnie. Zwłaszcza w tak atrakcyjnych czasach, gdy każdy może być VJ-em, DJ-em i performerem. Może czas przypomnieć sobie starą, sprawdzoną zasadę, że często mniej naprawdę znaczy więcej. A może właśnie na tym polega fenomen trudnego związku obrazu i dźwięku – na nieustannym, trudnym poszukiwaniu wspólnego pola, tego, co pomiędzy. Jak w eksperymencie, który w dziewięciu na dziesięć przypadków z góry skazany jest na niepowodzenie. Osobiście mocno kibicuję temu związkowi i z nadzieją patrzę na ich wspólną przyszłość. Niech ich dialog nadal trwa, nawet ten mniej udany. Bo przecież warto rozmawiać (tu nie odsyłam do żadnego programu telewizyjnego).

 

Ernest Ogórek

Ernest Ogórek

Twórca obiektów i instalacji dźwiękowych. Kontrabasista i basista od lat związany z krakowską sceną muzyki eksperymentalnej (Krakow Improvisers Orchestra, MOON2). Współpracował z ikonami światowej muzyki eksperymentalnej: Charlotte Hug, Satoko Fuji, Tabata Mitsuru. Wykładowca w Uniwersytecie Komisji Edukacji Narodowej w Krakowie. Pracuje również jako animator kultury w ARTzonie Ośrodka Kultury im. C. K. Norwida.