Mój Nauczyciel. Wspomnienie o Profesorze Jacku Gaju
Stoję przed kaplicą na cmentarzu Rakowickim.
Zimowe, lutowe słońce ostro oświetla budynek; jest zimno jak w psiarni. Ksiądz zawodzi płaczliwie, walcząc dzielnie z niedyspozycją głosową; brzmi jak dziesięciolatek z mutacją. Rechoczemy z tego cichutko, czuję, że Profesor śmieje się razem z nami.
Miał piękny uśmiech, jak przypomniał rektor, śmiał się całą twarzą i brodą, i wąsami – wtedy zmieniały mu się oczy, jego przenikliwe spojrzenie robiło się pełne dobroci, choć można w nim było dostrzec rodzaj smutku czy melancholii.
O jego śmierci dowiedziałem się tuż po zajęciach. Przez pierwsze chwile to do mnie nie dotarło, trudno rozumem pojąć, że ktoś jednego dnia jest, a drugiego już go nie ma. Brak drugiego człowieka zaczynamy odczuwać dopiero po pewnym czasie, często w prozaicznych sytuacjach.
Jadąc autem przez noc, nie mogłem przestać o nim myśleć; czułem, jak wielki, wełniany, granatowy płaszcz, w którym chodził, przykrywa dużą część mojego serca.
Stoję przed kaplicą na cmentarzu Rakowickim.
Po lewej stronie stoi chłopak, na oko dwudziestoparoletni, ma przykrótkie spodnie, na nogach czarne martensy, „dziesiątki” lub „dwunastki”, na głowie kaptur, w rękawy chowa czerwone od mrozu, skulone z zimna dłonie. Za młodzieńczy bunt trzeba płacić.
Wyglądałem bardzo podobnie, gdy Profesor poprosił, bym został po przeglądzie, i zaproponował mi pracę asystenta w prowadzonej przez siebie Pracowni Rysunku. To był jeden z tych niewielu momentów w życiu, kiedy spełnia się to, co niemożliwe, to, o czym nawet nie śmiałem marzyć.
Profesor Jacek Gaj, legendarny grafik, rysownik, pedagog – to był Ktoś. By rozluźnić atmosferę, stwierdził, że wybrał mnie jedynie dlatego, że mieszkamy w jednej kamienicy. Choć być może wciąż się łudzę, że powiedział to, by rozluźnić atmosferę, a nie że naprawdę tak uważał.
Nigdy nie oceniał mojego wyglądu. Chodziłem wtedy w za dużych, przykrótkich, roboczych spodniach, podartych koszulach i swetrach, w za wielkich wojskowych, amerykańskich butach. On – w tweedowych klasycznych marynarkach, zawsze w koszulach z kołnierzem, kapeluszu lub kaszkiecie. Raz pozwolił sobie na ekstrawagancje i zapuścił kucyk. O tych butach kiedyś rozmawialiśmy, śmiał się, że są takie jak na moich rysunkach i że są takie „chaplinowskie”.
Kiedyś wróciłem z Heidelbergu z kolczykiem – sporym srebrnym kółkiem w nosie. Nie zająknął się ani słowem, choć paru innych profesorów w niewybredny sposób dawało mi do zrozumienia, że to wstyd, że to hańba, żeby pedagog miał coś takiego w nosie. Nie mógł się tylko powstrzymać, gdy zobaczył moją malutką bródkę pod dolną wargą. – Panie Dariuszu, coś się panu na brodzie przylepiło…
Zawsze uważał, żeby mnie nie urazić.
Jako świeżo upieczony asystent spóźniałem się permanentnie. Jakoś tak czas w pewnym momencie zaczynał przyspieszać i nie mogłem za nim nadążyć, przecież to znacie. Po kolejnej takiej sytuacji, gdy przyszedłem na zajęcia dziesięć minut po nim, zaczekał aż wszyscy wyjdą z kantorka i stanowczym głosem powiedział: – Panie Dariuszu, ale my się nie możemy spóźniać!
To zmiękczające „my”, postawienie się w pozycji współwinnego było ujmujące, spowodowało sto razy lepszy skutek niż objechanie mnie z góry na dół. Zawsze wspominam to z czułością.
Miał do mnie wiele cierpliwości, na dużo mi pozwalał, wiele mi wybaczał, akceptował mnie, szczeniaka, takim jakim byłem. Uczył mnie życia nie krzykiem, „przeczołgiwaniem” i „oraniem”, jak czasem postępują przełożeni wobec podwładnych. Pokazywał mi, że czegoś nie wypada, że to wstyd czegoś nie zrobić, że trzeba być uczciwym i odważnym, mówił, że „nie wolno robić z gęby cholewy”.
Zawsze mnie bronił, choć huncwot był ze mnie niezły i „dawałem popalić”.
Był jednym z najmądrzejszych ludzi, jakich znałem, erudytą, typem gaduły dziś bardzo rzadko spotykanym. Jeśli się już czymś interesował, to na poważnie, bez fuszerki.
Miał inne poczucie czasu, nie spieszył się, długo się namyślał, chciał, żeby to, co mówi, miało formę.
Miał kapitalne poczucie humoru.
Raz w czasie rysunku wieczornego, jak zazwyczaj, rysowaliśmy akt z natury. Nagle zgasło światło, zapanowały egipskie ciemności. Ułamek sekundy po tym dał się słyszeć spokojny, niski głos Profesora:
– Proszę nie odchodzić od sztalug, proszę rysować dalej.
Kochał sztukę, co brzmi dziś banalnie, egzaltowanie i niepoważnie, lecz to prawda.
Miał poczucie misji i tego nas uczył, misji jako odpowiedzialności za to, co się robi.
Wracaliśmy z rysunku wieczornego prawie zawsze razem z Profesorem do tej naszej, wspólnie zamieszkanej kamienicy, tą samą trasą. Czasem zmieniał trasę odrobinę, żeby ją urozmaicić.
Strasznie lubiłem te powroty, czekałem na nie od początku zajęć. Gdy już nie mieszkałem na Lenartowicza, kłamałem, że mam coś do załatwienia w okolicy albo że idę do rodziców, choć czasem naprawdę tam szedłem. Myślę, że dobrze o tym wiedział.
Niewiele pamiętam z tych rozmów, lecz myślę, że w dużym stopniu ukształtowały mnie jako człowieka i artystę.
Dla niego ten rytm, jaki wyznaczały wyjścia i powroty z rysunku, były dużo ważniejszy niż tylko spacer do pracy i z pracy, ten rytm napędzał jego serce. Gdy przeszedł na emeryturę, widziałem, że bardzo mu tego brakuje.
Uczenie traktował serio, a nie jak dodatkowe zajęcie artysty przynoszące dochód.
Był fantastycznym nauczycielem; wystarczy spojrzeć na albumy przedstawiające rysunki z prowadzonej przez niego pracowni: każdy z tych rysunków jest zrobiony po coś, każdy ma jakiś powód, każdy jest inny.
Był potężną osobowością.
Pamiętam, jak w czasie jednego z powrotów po zajęciach zaczęliśmy rozmawiać o mojej wystawie, na której pokazałem rysunki podobne do jego, tylko oczywiście dużo słabsze.
Opowiadał o tym, jak zabawnie i sprawnie użyłem w tych rysunkach pastiszu, nie wspomniał, że chodzi o niego, a ja za Chiny nie wiedziałem, o czym on mówi. Dopiero potem to do mnie dotarło. Strasznie się zdenerwowałem, było mi wstyd, że tego nie widziałem.
Był często surowy, lecz zawsze sprawiedliwy. Był bardzo wymagający, lecz budził powszechny respekt. Nawet wśród tych, którzy wychodzili z jego przeglądów z płaczem.
Był błyskotliwie inteligentny, fenomenalny w potyczkach słownych. Nie widziałem, żeby dał się kiedykolwiek wyprowadzić z równowagi. A nawet kiedy komuś się wydawało, że mu się udało, to po chwili, z kamienną twarzą, zadawał cios niczego niespodziewającemu się delikwentowi. A cios był celny i bolał długo. Jego intelekt i poczucie humoru nie dawały przeciwnikom żadnych szans.
Był pedantyczny, walczył z bylejakością, czego byle jaki, dzisiejszy świat mu nie wybaczał i odpłacał co najmniej niezrozumieniem, czasem irytacją.
Myślę, że był w jakiś sposób samotny, nawet przebywając z ludźmi, co nie znaczy, że to lubił.
Był refleksyjny i krytyczny, często wobec siebie.
Profesor był dla mnie jednym z najważniejszych ludzi, jakich spotkałem w życiu.
Ostatnio nie spotykaliśmy się zbyt często, rzadko rozmawialiśmy, ale świadomość, że siedzi w swoim fotelu na Lenartowicza, roztaczając wokół aromat fajkowego tytoniu, lub że gdzieś tam swoim wolnym krokiem, z rękami założonymi do tyłu, przemierza Karmelicką czy Batorego, dodawała mi otuchy. Często zadawałem sobie pytanie, co on zrobiłby na moim miejscu, co by powiedział.
A teraz go nie ma.
Coraz bardziej dochodzi do mnie, że już nie mogę go odwiedzić i ta myśl boli.
I pewnie minie trochę czasu, zanim znów porozmawiamy i napijemy się mocnej wędzonej herbaty…
Dariusz Vasina
Nauczyciel akademicki, rysownik, grafik, malarz i ilustrator. Wielbiciel ilustracji i komiksu artystycznego. Studia na Wydziale Grafiki krakowskiej ASP w latach 1985-1990. Od 2007 roku dr hab. Członek „Nieistniejącej grupy Trzy Oczy”, kolektywu artystycznego „Gili-Gili”, duetu projektowo-artystycznego „Studio 2“. Wziął udział w ponad stu wystawach zbiorowych i indywidualnych