Meduza jest silna.
Kurtyna Kobiet w Teatrze im. Juliusza Słowackiego w Krakowie powstała z okazji jubileuszu 130 lat jego istnienia. Została odsłonięta 17 grudnia 2023 roku.
Jej autorką jest Małgorzata Markiewicz, która oprócz opracowania projektu kurtyny wykonała także wiele prac przy niej, m.in. haft, naszywanie aplikacji, łączenie całości.
Producentką kurtyny jest Anna Bas.
Na różnych etapach pracowały przy kurtynie:
– Bernarda Rość i Lucyna Kędzierska – tkaczki, wykonawczynie tkaniny,
– członkinie Stowarzyszenia LUD-Art przy Muzeum Etnograficznym w Krakowie (Małgorzata Biały, Barbara Binias, Valentyna Bondarenko, Barbara Chruściel, Anna Czechowska, Dorota Grażyna Dylska, Elżbieta Filipowicz, Barbara Gorzkowska, Jadwiga Gruca, Elżbieta Klichowska, Maria Klichowska, Agata Lasek, Maria Lembas, Małgorzata Łaz, Maria Marczyńska, Barbara Michalska, Zofia Myśliwiec, Aleksandra Ogiela, Mieczysława Pasternak, Katarzyna Polek, Krystyna Poterek, Magdalena Poterek, Urszula Roman, Danuta Rusek, Ania Ścisłowicz, Teresa Ścisłowicz, Katarzyna Wrońska, Bogumiła Zając) – haft aplikacji naszywanych na tkaninę,
– krawcowe z Pracowni Krawieckiej Damskiej i Męskiej Teatru im. Juliusza Słowackiego (Grażyna Cichy, Sylwia Garbień, Katarzyna Lempart, Elżbieta Kupiec, Stanisława Baran, Marta Ornacka-Keping, Grażyna Polus i Mariola Wardecka) – naszywanie elementów haftowanych, zszywanie całości,
– Anna Bas, Agnieszka Czernacka, Iwona Demko, Monika Drożyńska, Kasia Garapich, Martyna Sobczyk, Mariia Mytrofanova, Beata Palikot-Borowska – haft aplikacji naszywanych na tkaninę,
– Magdalena Waszczeniuk, Halina Bednarz, Danuta Folfas, Elżbieta Kwasek.
Na kurtynie znajdują się nazwiska 130 wybitnych krakowianek, które zasłużyły się w różnych dziedzinach: życia społecznego, nauki i dokonań artystycznych.
https://teatrwkrakowie.pl/kurtyna-kobiet-1
Magdalena Ujma: Jeszcze do ciebie nie dochodzi, co się stało?
Małgorzata Markiewicz: Nie do końca…
Dlaczego?
To było bardzo wymagające przedsięwzięcie i cały czas czułam wielką odpowiedzialność. Z całą pewnością wiąże się to z faktem, że jestem kobietą.
Na pewno.
Jeśli mężczyzna dostałby taką propozycję, to chodziłby po Krakowie i po całej Polsce, dumny i blady, i po odsłonięciu kurtyny miałby poczucie, że teraz już pora na spijanie śmietanki. A ja czułam się cały czas jak na cenzurowanym, że jeżeli coś się nie uda, to będzie przeze mnie, bo zamówienie na nową kurtynę do Teatru Słowackiego dostała ta baba…
Pamiętam, jak się stresowałaś jeszcze przed zszyciem kurtyny, że nie będzie pasowała wymiarami.
Właśnie.
Konsultowałam sposób zszywania poszczególnych części z pracowniczką działu konserwacji Muzeum Włókiennictwa, Justyną Małek. Ona potwierdziła moje nadzieje, że haftowane na lnie postaci będą stabilizować całość tkaniny. Przede wszystkim wiadome było, że pracuję z żywą, tworzoną ręcznie materią, która nie będzie wyglądać idealnie jak spod maszyny, i właśnie z tego powodu będzie piękna.
Od czego zaczęła się praca nad kurtyną? Zostałaś zaproszona przez dyrektora teatru, Krzysztofa Głuchowskiego?
Tak. Jesienią 2021 roku Krzysztof pojawił się na spacerze po lesie z moją Meduzą, organizowanym z Martą Błachut.
Byłam na tym spacerze…
Już po spacerze, przy bigosie i winie, dyrektor zapytał, czy nie zrobiłabym jakiejś tkaniny dla teatru. Już wtedy przyszła mi do głowy tkanina dwuosnowowa. Dopiero jednak podczas następnego spotkania, już w budynku teatru, dyrektor zdradził, że od zawsze marzył o kurtynie tkanej ręcznie.
I co było dalej?
Zestawiliśmy ze sobą 130-lecie istnienia teatru i moją praktykę artystyczną, no i doszliśmy do wniosku razem z Krzysztofem Głuchowskim, że to będzie kurtyna poświęcona kobietom, stu trzydziestu kobietom. Punktem odniesienia były tkaniny podwójne, które wcześniej zrobiłam dla Centralnego Muzeum Włókiennictwa w Łodzi. Myślałam o tej kurtynie jako o obrazie podobnym do tego z Kurtyny Siemiradzkiego, z podziałem na bordiurę i centrum.
Takie zaproszenie wymaga dużej odwagi.
Lubię wyzwania. Pomyślałam, że to jest do zrobienia, chociaż mamy dużo niewiadomych, na które trzeba będzie odpowiadać na bieżąco. Nie do końca miałam się kogo poradzić, tkaniny podwójnej tego formatu nikt jeszcze nie robił. Konsultowałam sposób zszywania poszczególnych części z pracowniczką działu konserwacji Muzeum Włókiennictwa, Justyną Małek. Ona potwierdziła moje nadzieje, że haftowane na lnie postaci będą stabilizować całość tkaniny. Przede wszystkim wiadome było, że pracuję z żywą, tworzoną ręcznie materią, która nie będzie wyglądać idealnie jak spod maszyny, i właśnie z tego powodu będzie piękna.
Czyli punktem wyjścia była dla ciebie Kurtyna Siemiradzkiego i jej struktura?
W kompozycji Kurtyny Siemiradzkiego, ale także tkanin dwuosnowowych, mamy ramę. Okazało się jednak, że moja kurtyna ma być pęknięta, to znaczy, że nie będzie jednolitym obrazem, tylko będzie…
Miała rodzaj przejścia?
Plan był taki, że zastąpi „codzienną” kurtynę pluszową, która jest właśnie w ten sposób skonstruowana.
A u Siemiradzkiego nie ma takiego pęknięcia?
Nie ma, bo to jest po prostu obraz na płótnie. Tak samo zresztą nie ma pęknięcia kurtyna Wyspiańskiego ani kurtyna żelazna.
Na początku umieściłam litery w centrum i naokoło bordiurę. Próbowałam z nią, patrzyłam na rozwiązania Stryjeńskiej, Młodej Polski… Kolory od początku były ustalone: czerń i écru, ze względu na to, że teatr jest przeładowany ozdobami, złotem, wypełniony kakofonią wzorów i kształtów. Od początku wiedziałam, że kurtyna musi być prosta i elegancka.
W pewnym momencie do projektu została włączona Masza Potocka…
Dlaczego?
Bo teatr nie produkuje dzieł sztuki. Był pomysł, żeby Bunkier Sztuki wyprodukował kurtynę. Pokazałam Maszy moje projekty i ona zapytała, dlaczego ich po prostu nie wydrukuję na tkaninie. Wiedziałam jednak, że w ten sposób nie zamierzam realizować dzieła jubileuszowego. To nie jednorazowa scenografia do wydarzenia…
Przecież tu nie chodzi o udawanie, tylko o rękodzieło. Kurtyna zostanie na następne sto lat.
Nawet więcej! Obecnie największym jej wrogiem mogą stać się mole, choć według pani Bernardy, skoro kurtyna wisi w przestrzeni z dostępem powietrza i przewiewem, w tej formie nie stanowi zachęty dla moli. Teatr jednak myśli o zatrudnieniu osoby odpowiedzialnej za nadzór konserwatorski kurtyny.
I wtedy pojawiła się głowa Meduzy. Początkowo jej włosy szły dookoła tekstu, ale później pomyślałam, że może by litery przenieść do dolnej partii i zrobić z nich taki symboliczny grunt. Nazwiska 130 znanych krakowianek to gleba, na której wzrastamy – na tym, co one osiągnęły. W końcu więc tekst przeniosłam na dół, a włosy Meduzy musiałam podzielić na osiem pasów, powstała z tego struktura…
Labiryntowa.
To była struktura przypominająca drzewo, plączące się linie. Kiedy tak rysowałam, nagle wskoczyły mi postacie – i wtedy miałam już wersję końcową. Kiedy z ostatecznej wersji zostały wydrukowane pasy dla pań tkaczek, to miałam moment przerażenia, bo pomyślałam sobie, że projekt jedzie teraz na Podlasie i kurtyna będzie już tak właśnie wyglądać, i ja już nic nie mogę z tym zrobić.
Myślę, że umieszczenie tekstu w dolnej partii tkaniny to świadectwo twojej pracy na bardzo głęboko ukrytych przekonaniach wyrażających się także w języku. Teoria feministyczna mówi, że nie jesteśmy w nim zadomowione, a ty nas w nim ukorzeniasz – w języku i w tekście, tak symbolicznie, łącząc to, co wizualne z tym, co tekstowe. Odbierasz go patriarchatowi, męskocentryczności.
Nazwiska nie są utrwalone drukowanymi literami, tylko pisanymi – miękkimi, bez kantów. Pasy do tkania pnącza (włosów Meduzy) były wydrukowane 1:1, ale teksty ja sama zapisałam na kartonach (w tym wypadku nie ufałam ograniczeniom monitora). Zapisałam osiem kartonów o formacie 2,5 metra na 1,5 metra, ręcznie rozmieszczając nazwiska – i na tej podstawie panie tkały. Początkowo pani Bernarda mówiła, że nie, takich „miękkich” literek się nie da utkać, ale ja byłam pewna, że nie mogą pozostać takie drukowane, patriarchalne, kanciaste. Muszą być miękkie jak te pnącza, jak te wszystkie kobiece obłości. Nawet rozważałam, czy nie wykonać ich w jakiejś innej technice, gobelinu czy kilimu, ale pani Lucyna, która przysłuchiwała się rozmowie, mówi tak: „Ja myślę, że się da, spróbuję”. Nim zdążyłam dojechać do Krakowa, już miałam na telefonie zdjęcia pokazujące, że jednak da się zrobić. No i piękne te literki. Właśnie takie, jak chciałam.
To jest bardzo ważne, że kurtyna została wykonana ręcznie, prawda? Znajdują się w niej godziny pracy, dotyku dłoni. Ślady fizycznej męki z opornym materiałem.
Tak, pozostawione ślady naskórka, DNA, krwi.
Twoja współpraca z tkaczkami z Podlasia zaczęła się już wcześniej? Przed kurtyną?
Kiedy dyrektor powiedział, że marzy mu się tkana kurtyna, to pomyślałam, że muszę mieć zaufane osoby do pracy. Jedynymi takimi osobami były dwie tkaczki z Podlasia, o których wiedziałam, że dadzą radę i że są otwarte, zaangażowane, sumienne. Że to będzie stuprocentowa, dobra współpraca, bo wcześniej miałyśmy okazję pracować przy realizacji dla Muzeum Włókiennictwa w 2020 roku. Wśród innych tkaczek była niechęć do tamtego projektu ze względu na – jak to one mówiły – fanaberie, a pani Bernarda powiedziała, że jej się projekt bardzo podoba i bardzo chętnie to utka. Dostała też później Nagrodę Kolberga właśnie za to, że jest otwarta na współpracę ze współczesnymi twórczyniami i twórcami.
A skąd wzięła się druga pani tkaczka?
Druga pani tkaczka jest rodziną pani Bernardy.
Więc stanęło na paniach i na rękodziele i…
I na zaufaniu. Jest kilka osób, które wykonują dla mnie rzeczy. Mamy idealne porozumienie. Jakby czytali mi w myślach.
Nie poprawiają twoich projektów?
Nie. Korygują ewentualnie w zgodzie z wymogami technologii czy materiału, ale w dialogu ze mną.
Myślę, że razem z paniami tkaczkami tworzysz nową tradycję. Wykorzystujecie elementy wytwórstwa ludowego, które już prawie umarło. A w kurtynie udało się wam je twórczo zaadaptować.
Tak. Musisz wiedzieć, że technika, którą zastosowałyśmy, jest najtrudniejszą z technik tkackich, ma sporo ograniczeń, nie można użyć więcej kolorów niż dwa. Dlatego złote postaci, które mają miękkie linie, są naszyte – byłoby bardzo trudno je utkać. Fascynujące są dla mnie ograniczenia, jakie niesie ze sobą wybrana metoda – one przecież wpływają na myślenie o projekcie. I powodują zmaganie się z tym, co jest możliwe. W tkaninie dwuosnowowej nie możesz użyć miliona kolorów jak w gobelinie. Ale może właśnie jest lepiej wtedy, kiedy są ograniczenia.
Żeby nie popaść w rutynę, trzeba sobie utrudniać sprawność ręki lub za dużą łatwość w wymyślaniu projektów, prawda?
Lubię pracować w ten sposób i nie boję się, że będą trudności. Bo one mogą inspirować do wymyślania nowych rozwiązań, które są lepsze niż pierwotne założenia. To weryfikowanie własnych pomysłów, a nie trzymanie się ich na siłę. Jeżeli pojawia się przeciwność, to znaczy, że czas znaleźć inną drogę dojścia do celu. Taką przeciwność losu czy ograniczenia techniki można wykorzystać twórczo.
Tak. I kiedy ją zawiesiliśmy, nie byłam szczęśliwa, tylko poczułam ulgę, że ufff, pasuje. Nie jest ani za krótka, ani za wąska, a że czasem będzie się falować, to wpisuje się w specyfikę tkaniny, która jest ręcznie robiona. Ale ciekawe, że tuż po odsłonięciu, już w niedzielę, przychodziły do mnie osoby i wytykały błąd w nazwisku, na przykład, że nie ma kreseczki nad „i”.
Ile jest w tej chwili kurtyn w Teatrze Słowackiego?
Cztery.
Razem z twoją?
Tak.
Czy któraś z nich była dla ciebie wzorem?
Wzorem nie, ale moją ulubioną jest kurtyna żelazna. Ma wzór, trochę jak tapeta z ornamentami.
To ona pochodzi z czasu budowy teatru?
Trochę później, chyba początek XX wieku. Ona jest zrobiona ze stalowych płyt i na to jest nadrukowany floralny wzór. Ma ładne kolory, biały i taki rudawo-rdzawo-bordowy…
Wracając do mojej kurtyny, najgorsze było to, że ja nie byłam w stanie jej powiesić wcześniej, tylko na dzień przed oficjalnym odsłonięciem…
Czyli nie było próby generalnej. Musiałaś się bardzo stresować.
Tak. I kiedy ją zawiesiliśmy, nie byłam szczęśliwa, tylko poczułam ulgę, że ufff, pasuje. Nie jest ani za krótka, ani za wąska, a że czasem będzie się falować, to wpisuje się w specyfikę tkaniny, która jest ręcznie robiona. Ale ciekawe, że tuż po odsłonięciu, już w niedzielę, przychodziły do mnie osoby i wytykały błąd w nazwisku, na przykład, że nie ma kreseczki nad „i”.
Czyli w tej fali entuzjazmu zdarzały się głosy krytyki?
Tak, ale to świadczy o naszym człowieczeństwie, że popełniamy błędy. Błędy są fajne. W kurtynie nie ma ich wiele – i w ogóle dziwne, że tylko tyle.
Kto był producentem ze strony teatru?
Ania Bas była moją anielicą stróżką. Osobą od spraw beznadziejnych, nigdy nie traciła entuzjazmu ani wiary że wszystko się uda. Dała mi ogromne wsparcie podczas pracy, nie znam drugiej takiej osoby.
A gdzie kurtyna była zszywana? Bo składała się przecież z utkanych oddzielnie części.
W różnych miejscach, była przewożona, przenoszona. Zszywałam ją pomiędzy próbami do przedstawienia Jana Klaty, w Domu Rzemiosł na Radziwiłłowskiej. Za każdym razem trzeba było ją zwijać, to była ciężka fizyczna praca: rozwijać, zwijać, przenosić, dźwigać.
I kto to zszywał z części?
W większości ja. Ania Bas też trochę zszywała, ale ponieważ była osobą do wszystkiego, to nawet nie śmiałam jej prosić o więcej. W jeden weekend pomagały mi Halina Bednarz i jej siostra Danuta Folfas. W pewnym momencie zaangażowały się też mocno panie krawcowe z teatru, a na końcu, już przy przyszywaniu głowy Meduzy na podwieszonej częściowo kurtynie, uratowała mnie Elżbieta Kwasek.
Okazało się też, że jest różnica w długości pasów, jedna część jest krótsza, druga dłuższa. Tu pomoc w rozwiązaniu tej kwestii przyszła od pani Stanisławy Baran, mistrzyni krawiectwa z teatru.
I kiedy to zszywałaś nie miałaś obaw, że się rozpadnie? Ile waży kurtyna?
Myślę, że około 150 kg albo nawet 170 kg.
Przecież to bardzo ciężkie, w grę wchodzą duże napięcia w tej ogromnej tkaninie.
Zszyłam jak umiałam, mocnymi nićmi.
Krwawiły ci palce?
Drętwieją mi do dziś w nocy. Miałam tak skłute, że pojawiły się dziury aż do kości, bo nie umiem szyć w naparstku. No i jeszcze bolące plecy, bo wszystko odbywało się na podłodze. Więc ja wszystkie te osiem kawałków zszyłam. Okazało się też, że jest różnica w długości pasów, jedna część jest krótsza, druga dłuższa. Tu pomoc w rozwiązaniu tej kwestii przyszła od pani Stanisławy Baran, mistrzyni krawiectwa z teatru.
Tego nie da się uniknąć, bo to ręczna praca.
Tak.
Opowiedz o współpracy artystek przy kurtynie.
W sumie było trzydzieści pięć osób haftujących, artystki ludowe i współczesne, jedna kuratorka, jedna przewodniczka po Krakowie, przy zszywaniu – jak wspomniałam – pracowały panie z Teatru Słowackiego: osiem krawcowych oraz kilka pomocniczek.
Hafciarki?
Hafciarki ze stowarzyszenia „LUD-Art” przy Muzeum Etnograficznym. Zostały zaangażowane, bardzo mi na tym zależało, żeby mieszkanki Krakowa miały w kurtynie swój udział i poczucie wspólnego upamiętniania naszych poprzedniczek, żeby to nie było takie hermetyczne i środowiskowe. Żeby jak najwięcej osób mogło powiedzieć, że ich ciocia, babcia, siostra, brały udział i haftowały, i miały swoją postać w kurtynie.
Rozdzieliłaś między hafciarki fragmenty swojego projektu?
Tak, postaci były wycięte z całej kompozycji i wydrukowane na kartonach. Następnie jeszcze na tych wydrukach rysowałam dokładniej sylwetki oraz twarze, przebijając je na płótno. Starałam się, aby każda postać była inna, miała swój charakter. Taki kawałek płótna z rysunkiem plus nici dostawała osoba, która haftowała mój rysunek.
Jak wyglądał proces nanoszenia aplikacji na kurtynę? Bo najpierw nastąpiło zszycie pasów, tak? A potem naszywanie wyhaftowanych postaci?
To był problem logistyczny… Postaci miały naszywać teatralne krawcowe u siebie w pracowni, gdzie nie było za dużo miejsca. Przypomnijmy, że kurtyna w całości, z tym fragmentem, którego nie widać u góry ma około 120 metrów kwadratowych… Chodziłam więc do pań przypinać gotowe postaci na poszczególnych, pojedynczych na razie pasach. Następnie kierowca z Teatru przewoził nam te pasy na Rajską, do MOS-u i tam to doszywałam je kolejno do siebie. Całym procesem logistycznie zarządzała wspomniana już Anna Bas. Później, kiedy już nie mieściłam się z pracą w MOS-ie, tak jak wspomniałam wcześniej, pomiędzy próbami, pracowałyśmy na Radziwiłłowskiej.
Po sam motyw Meduzy sięgnęłam ze względu na wielość znaczeń i związanych z nią historii, też ze względu na Śmiech Meduzy – wspaniały tekst Hélène Cixous, sprzeciwiający się patriarchalnym odczytaniom mitu. Atena miałaby ukarać Meduzę za gwałt, lecz tak naprawdę mit trzeba czytać w ten sposób, że Atena dała jej moc. Meduza nie jest straszna, tylko silna. Jeżeli akceptujesz jej siłę, nic złego ci nie zrobi. Tak jak z kobietami: nie demonizowanie ich nieczystości, związanej jakoby z ziemią, z cyklami natury i tak dalej, tylko dostrzeżenie ich siły.
To było naprawdę strasznie dużo roboty.
I cały czas stres, czy zdążymy.
A dlaczego wzięłaś Meduzę jako główny motyw?
Od Meduzy się zaczęło, Dyrektor zachwycił się Meduzą podczas spaceru. Mówi, że Meduza mu towarzyszy od dawna i jest dla niego bardzo ważną postacią – okazało się więc, że mamy wspólne zainteresowania.
To jest dziwne dla mnie, ale i ciekawe.
W Syrakuzach można oglądać przedstawienie Meduzy. Bardzo zwierzęcej, z językiem na wierzchu, wyglądającej trochę jak przedstawienia Bogini Kali. Na początku próbowałam się nim inspirować, ale ma cechy animalistyczne, które mi nie odpowiadały. Po sam motyw Meduzy sięgnęłam ze względu na wielość znaczeń i związanych z nią historii, też ze względu na Śmiech Meduzy – wspaniały tekst Hélène Cixous, sprzeciwiający się patriarchalnym odczytaniom mitu. Atena miałaby ukarać Meduzę za gwałt, lecz tak naprawdę mit trzeba czytać w ten sposób, że Atena dała jej moc. Meduza nie jest straszna, tylko silna. Jeżeli akceptujesz jej siłę, nic złego ci nie zrobi. Tak jak z kobietami: nie demonizowanie ich nieczystości, związanej jakoby z ziemią, z cyklami natury i tak dalej, tylko dostrzeżenie ich siły. Demonizowanie wynika z lęku.
Z chęci kontrolowania mocy kobiet.
A Meduza nie daje się wykorzystać.
Mit o Meduzie zawiera głęboko zakorzeniony sposób postrzegania kobiecości także od strony języka. Kobieta jest postrzegana jako przerażająca, jeśli mówi po swojemu.
Właśnie, a tutaj mamy Meduzę, która własnym językiem mówi: „mogę ci się nie podobać, i co z tego?” Ta Meduza, którą w końcu narysowałam, jest połączeniem kilku wizerunków. Na loży teatralnej znajduje się postać z roślinami i wywalonym jęzorem. Ania Bas ostatnio zauważyła Meduzę na Kurtynie Wyspiańskiego. W rogu znajduje się kobieta z wężami na głowie. I ja jeszcze inspirowałam się jedną krakowską kamienicą – willą pod Meduzą.
Znam ją! Stoi na wzgórzu Świętej Bronisławy.
Tak.
Meduza jest motywem, który można interpretować bardzo różnie. Odbija się w niej także zainteresowanie Młodej Polski antykiem. Pojawiło się choćby u Wyspiańskiego.
Chciałam, żeby była trochę secesyjna, elegancka nawet.
Zdaje się, że termin „elegancki” kompletnie się mija ze sztuką ludową, z której wywodzi się tradycja tkaniny dwuosnowowej. Połączyłaś przeciwieństwa.
Tak, ale nie chodziło mi o szokowanie. Chciałam, żeby po prostu kurtyna dobrze pasowała do wnętrza teatru, dodając równocześnie nam, kobietom powagi.
To jest próba stworzenia nowej symbolicznej reprezentacji kobiet na bazie tego, co było.
I stąd się wzięły te haftowane złotem postaci.
Co one znaczą? Dlaczego tak plączą się po tych włosach Meduzy?
One są wolne i nikt ani nic nie może ich zatrzymać. Mogą wyrażać się, jak chcą. Mają różne ciała, różne twarze, bo każda z nich jest inna i niektóre są w bardziej śmiałych pozach, niektóre w skromniejszych. W związku z tymi pozami pojawiał się zresztą zarzut, dlaczego one są nagie, dlaczego mają genitalia.
Ona leży w tym łóżku, patrzy na tapetę, która jest we wzory – moim zdaniem podobne do tych z żelaznej kurtyny z Teatru Słowackiego. W pewnym momencie ten wzór zaczyna ożywać i widać za nim uwięzione kobiety, które nie mogą się wydostać. Ze złotej klatki. Dlatego na mojej kurtynie one wydostały się z tych nakazów, zakazów, społecznych norm i zobowiązań. Mogą zostać w domu, mogą zajmować się dziećmi, ale nie muszą.
Dlaczego nie?
Mężczyzna posługuje się kobiecym ciałem. U Wyspiańskiego i u Siemiradzkiego, na ich kurtynach znajdują się kobiety z gołymi piersiami, a u Wyspiańskiego jest także mężczyzna z penisem. Dlaczego więc, kiedy kobieta posługuje się ciałem kobiecym, to jest w jakiś sposób niepokojące?
Nagość była dawniej traktowana jak cytat z antyku, z szacownej i uświęcającej tradycji. Miała być symbolem czegoś innego niż ona sama, dlatego uważano, że kobiety mogą być nagie, bo nie prowokują, kiedy przedstawienie odwołuje się do szczytnych idei. A ty zawłaszczasz formuły z tego języka i robisz z nimi coś innego, przekręcasz je.
One nie są realistyczne. Są figurami, typami, zbierają w sobie różnorodność ciał tak, że każda z nas może wśród nich odnaleźć siebie. Oprócz tego mają też, ważne dla mnie, odniesienie do literatury. Kiedy zaczęłam rysować postaci na pnączach, przypomniałam sobie Żółtą tapetę Charlotte Perkins Gilman. Znasz to opowiadanie?
Nie.
Opublikowała je w 1892 roku, rok przed otwarciem Teatru Słowackiego. To jest krótka nowelka o kobiecie, która jest pisarką, wychodzi za mąż za lekarza, dobrze sytuowanego. Ona przez to swoje pisarstwo trochę – jak to się mówi – cierpi na nerwy, jest taka rozbujana emocjonalnie, rozhisteryzowana. Mąż, chcąc zaradzić temu, zabrania jej zajmować się domem, widywać przyjaciół i tak dalej. A ona, im bardziej jest wycięta z codzienności, tym gorzej się czuje. Bezczynność pogłębia jej zły stan psychiczny, nic się nie poprawia, jest coraz gorzej. Mąż wymyśla, że jadą nad morze, na wieś i ona tam będzie mogła odpocząć. Ona przyjeżdża i myśli sobie: „O, jaki piękny pokój z wyjściem do ogrodu”, a mąż mówi: „Musisz iść na górę, tam będziesz miała spokój, tutaj jest za dużo bodźców”. I zamyka ją w pokoju o żółtej tapecie, ma leżeć w łóżku i odpoczywać. Ona leży w tym łóżku, patrzy na tapetę, która jest we wzory – moim zdaniem podobne do tych z żelaznej kurtyny z Teatru Słowackiego. W pewnym momencie ten wzór zaczyna ożywać i widać za nim uwięzione kobiety, które nie mogą się wydostać. Ze złotej klatki. Dlatego na mojej kurtynie one wydostały się z tych nakazów, zakazów, społecznych norm i zobowiązań. Mogą zostać w domu, mogą zajmować się dziećmi, ale nie muszą. Oczywiście, wiem, że Żółta tapeta świetnie oddaje społeczną sytuację białych feministek z wyższej klasy…
Było nie było, od tego się zaczynał zachodni feminizm. Na koniec jeszcze spytam, czy same kobiety pracowały przy twojej kurtynie.
Nie licząc tapicerów, którzy doszywali troki, panów technicznych, którzy nosili, wiązali, był jeszcze grafik, który wycinał mi te postaci, i pan Józef, mąż pani Bernardy, który pomagał przy osnowaniu.
Prawdziwie kolektywne przedsięwzięcie. Pozostaje mi tylko podziękować ci za kurtynę, która będzie z pewnością służyła przez następne stulecie albo i więcej. A ten, kto jej nie widział, niech czym prędzej pędzi, żeby ją zobaczyć w Teatrze im. Słowackiego!
Kraków, luty 2024
Magdalena Ujma
Historyczka i krytyczka sztuki, kuratorka wystaw i projektów z zakresu sztuki współczesnej. Ukończyła studia z historii sztuki (KUL) i zarządzania kulturą (Ecole de Commerce, Dijon). Prowadziła Galerię NN w Lublinie, pracowała w redakcji kwartalnika literackiego „Kresy”, w Muzeum Sztuki w Łodzi i w Galerii Bunkier Sztuki w Krakowie. Obecnie sprawuje opiekę nad kolekcją w Ośrodku Dokumentacji Sztuki Tadeusza Kantora „Cricoteka” w Krakowie. Jest wiceprezeską Sekcji Polskiej Międzynarodowego Stowarzyszenia Krytyków Sztuki AICA.
Małgorzata Markiewicz
Mieszka i pracuje w Krakowie. Jest absolwentką Wydziału Rzeźby ASP w Krakowie. W 2015 r. uzyskała stopień doktory. Studiowała na Konstfack oraz w Critical Design Studio na Wydziale Architektury Królewskiej Akademii Technologicznej w Sztokholmie. Autorka pomnika Gombrowicza w Krakowie oraz Kurtyny Kobiet w Teatrze Słowackiego. Prace prezentowała m.in. w Zachęcie, CSW Zamek Ujazdowski, Parku Rzeźby na Bródnie MSN, The Photographers Gallery w Londynie, Matadero w Madrycie, Berardo Museum w Lizbonie.