Dużo we mnie tego jest. Spotkania z Karoliną Jarzębak i Michaliną Bigaj
Wybrałam malarstwo, bo chwalili mnie za to na lekcjach rysunku. Moja nauczycielka mnie tak nakierowała, mówiąc: „Nie no, ty tylko na malarstwo!”. No to poszłam. Jednak dość szybko się okazało, że ja nienawidzę tego, jak długo ten proces trwa, jak strasznie się trzeba ubrudzić, jak wszystko się mazia i w ogóle po prostu tego nienawidzę. – Karolina Jarzębak, absolwentka Wydziału Malarstwa Akademii Sztuk Pięknych w Krakowie, nie owija w bawełnę.
Kiedy jechałam na spotkanie z nią, pękła mi dętka w oponie roweru. Spóźniłam się ponad pół godziny. Salwator jakoś nie chce łączyć się w soboty z Kazimierzem. Na szczęście Karolina nie czekała na mnie, tylko zaczęła w okolicy robić „swoje rzeczy”. Tak przynajmniej mówiła. Chciałam, żeby każda z moich rozmówczyń wybrała miejsce naszego spotkania, żeby znaleźć się w środowisku, w którym czują się dobrze i naturalnie. W rezultacie, z Karoliną spotkałyśmy się na środku ulicy. Ja spocona i sapiąca, ona promienna. Nie poznałam jej od razu. Kruczoczarne włosy obcięte ma trochę w stylu „Policjantów z Miami”. To, jak wygląda, ma dla niej znaczenie, ale z całą pewnością nie jest to styl z grzecznych magazynów modowych. Wełniany bezrękawnik w retro kratkę, sprane dżinsy. Na nosie wielkie okulary korekcyjne w kanciastej oprawce. Opalizujące szkła w odcieniu fioletu skupiają na sobie uwagę. Była lekko zdenerwowana, ale tylko przez chwilę. Tymczasem Prawo Murphy’ego robiło swoje. Ogródek, do którego poszłyśmy, żeby było cicho i spokojnie, po dziesięciu minutach zapełnił się po brzegi, a ci, którzy najgłośniej i najbardziej ekspresyjnie mówili, siadali zawsze obok nas. Słyszę ich na nagraniu, kiedy w domu przysłuchuję się naszej rozmowie.
No więc porażka, tak? Dlaczego akurat to cię tak fascynuje? – pytam.
Bo to jest w sumie o mnie – odpowiada. – W filmach, zwłaszcza tych amerykańskich, pojawia się postać „losera”, przegrywa. Bardzo się z nim identyfikuję. To ja byłam tym dzieckiem z zaklejonym okiem, krzywymi zębami i garbem. Dzieci są bezlitosne, a ta historia dzieje się na dodatek w Kalwarii Zebrzydowskiej. Jej bohaterem jest więc też społeczność bardzo silnie nastawiona na obserwowanie się nawzajem, ocenianie, no i fanatyzm religijny, który doprowadził do tego, że odprawiano nade mną egzorcyzmy z powodu nastoletniej miłości.
Bo to jest w sumie o mnie – odpowiada. – W filmach, zwłaszcza tych amerykańskich, pojawia się postać „losera”, przegrywa. Bardzo się z nim identyfikuję. To ja byłam tym dzieckiem z zaklejonym okiem, krzywymi zębami i garbem. Dzieci są bezlitosne, a ta historia dzieje się na dodatek w Kalwarii Zebrzydowskiej. Jej bohaterem jest więc też społeczność bardzo silnie nastawiona na obserwowanie się nawzajem, ocenianie, no i fanatyzm religijny, który doprowadził do tego, że odprawiano nade mną egzorcyzmy z powodu nastoletniej miłości. Uczucie „loserstwa” powróciło znowu, gdy pierwszy raz nie dostałam się na ASP. W pewnym momencie dotarło do mnie, że to doświadczenie jest bezcenne – wspomina Karolina. – Przestałam je od siebie odpychać, a zaczęłam się nim interesować. Dużo we mnie tego jest i jestem silnie uformowana negatywnymi bodźcami, ale nie pałam nienawiścią. Mam w sobie sporo nostalgii. Porażka to moim zdaniem temat pokoleniowy.
Michalina Bigaj, moja druga rozmówczyni, również jest absolwentką krakowskiej ASP. W odróżnieniu od Karoliny studiowała na Wydziale Rzeźby. Spotykamy się w kawiarni przy placu Bohaterów Getta. Przed meleksami z turystami wysłuchującymi z głośników frazesów o „Aptece Pod Orłem”, uciekłyśmy w boczną uliczkę. Zrezygnowała z pracowni, więc tak spotkać się najłatwiej. Michalina wysyła właśnie swoją pracę na wystawę Refugia. Strzeż (się) tych miejsc do Galerii Arsenał w Poznaniu. Zajmuje się w niej tematem wymierania gatunków, które związane jest bardziej z bezpośrednim działaniem człowieka niż na przykład ze zmianami klimatycznymi.
Są gatunki, które wyginęły dlatego, że je zjedliśmy – opowiada. – Na przykład w starożytnym Rzymie zjedliśmy sylfion. Takie zioło. Dodawało się je do wszystkiego i było jednym z rzymskich towarów eksportowych. – Panaceum, przyprawa, środek przeczyszczający i antykoncepcyjny, być może stał się pierwowzorem symbolu serca – doczytuję w domu. – Ciekawa jest też historia bananowego smaku gum do żucia i budyniów. One wszystkie nie smakują jak współczesne banany. Są zapisem kulturowym nieistniejącego już gatunku, dziś obecnego jedynie w sztucznie wytwarzanym aromacie – ciągnie wątek Michalina, wyraźnie zafascynowana tematem.
Czasem jakieś zjawisko albo zagadnienie po prostu i zupełnie zwyczajnie mnie zainteresuje. – wyjaśnia. – Często też wychodzę od miejsca wystawy. Związek z architekturą ma na mnie duży wpływ i często koreluje z tematem, który ze sobą przynoszę. Na takiej bazie rozwijam koncepcję. Robię research. Trafiam na kolejne tematy i wątki, wokół których buduję prace. Rzeźba jest jednym ze sposobów, w jaki buduję narrację, ale staram się zawsze dobierać media do tego, co chcę powiedzieć. Wachlarz mam dosyć szeroki. Na pewno jednak nie tknęłabym malarstwa, mimo że bardzo je lubię. Mam przeczucie, że tu przebiega moja wewnętrzna granica. Kiedyś starałam się zamykać wszystko w jednym obiekcie – wtrąca po chwili namysłu. – Teraz samą wystawę traktuję jako zamkniętą całość. Dużą wagę przywiązuję też do dokumentacji. To jest dla mnie bardzo ważne, ponieważ moje prace są dość efemeryczne. Uważam jednak, że dokumentacja nie stanie się nigdy substytutem doświadczenia sztuki. Internetowych wystaw, których był wysyp przy okazji pandemii, nikt nie chce oglądać i nikomu to nie służy – dodaje.
Relacje świata rzeczywistego i wirtualnego to właściwie w ogóle nie jest temat – lekko podirytowana odpowiada Karolina na moje pytanie o łączenie tych rzeczywistości i sposób pracy. – Oczywiście Internet wiele zmienił. Więcej osób przestało się też czuć takimi wyrzutkami, bo dostrzegasz – O! Ci myślą podobnie i ci myślą podobnie – czyli nie jestem tylko ja w tej zapyziałej Kalwarii. Linkujesz się z innymi ludźmi i przestajesz się alienować. Zaczynasz mieć coraz więcej pewności i rozwijasz się. Lubię włóczyć się po mieście i po Internecie – mówi z uśmiechem. – Skroluję sobie. Zauważam jakieś wiodące motywy. Zbieram to. Współczesne objawy kultury w sieci potrafią przybierać formy metafor współczesności i to jest fajne. Ale zbieram też różne rzeczy po szmateksach. Takie badziewie, którego nikt by nie kupił. Dla mnie są one atrakcyjne estetycznie i odnajduję w nich wiele znaczeń i odniesień do rzeczywistości. Ktoś mi kiedyś powiedział, że robię postinternet, ale ja nie robię postinternetu. Jasne. Wychowałam się przy komputerze, ale chyba nie chcę zaznaczać, że to są dwa różne światy.
Pytanie o sukces i szczyt kariery w równym stopniu je konsternuje.
Nie wiem, czy coś takiego jak szczyt kariery następuje – z wahaniem odpowiada Michalina. – To się pewnie zmienia. Na bieżąco sobie stawiasz jakieś cele, które nosisz z tyłu głowy. Na studiach mi się wydawało, że jak pokażę pracę w Zachęcie, to już będzie koniec mojej drogi. W tym roku w czerwcu zrobiłyśmy tam z Magdą Lazar performans i wcale nie mam poczucia końca. Sukces nie wiąże się u mnie z obecnością w konkretnych miejscach, tylko z komfortem bycia w obiegu, ale jednocześnie poza obiegiem. Chodzi mi o to, że możesz sobie pozwolić na wyprowadzkę z Warszawy czy z Krakowa, tworzyć sobie swoje rzeczy, a mimo wszystko ciągle funkcjonować. Cieszę się bardzo krótko. Potem wpadam z powrotem w ten mój stan niezadowolenia. Jak robiłam pierwszą wystawę, to mi się wydawało, że część prac się od razu sprzeda, i że zjawi się ktoś, kto zaproponuje mi kolejną wystawę – wspomina. – Tak się nie stało. To znaczy ostatecznie tak, ale nie tak szybko, jak wydawało mi się, że powinno się stać. Chwilę mi zajęło zrozumienie, że feedback i poczucie sukcesu nie muszą być natychmiastowe.
Ja nie chcę chyba czuć sukcesu – zdecydowanie reaguje Karolina. – Chcę robić najlepiej to, co umiem robić najlepiej. Chciałabym nie musieć się naginać, żeby móc z tego żyć. Coraz bardziej zaczynam słuchać siebie. I to jest chyba sukces. Ale już kilka razy myślałam, że się odnalazłam, więc może jeszcze się zagubię. Sukces to jest taki mit, na którym kończą się wszystkie filmy, a nikt nie mówi o tym, co jest dalej. Wiadomo, miło jest, jak ktoś cię uzna za ważnego. Jednak każdy człowiek, który został postawiony kiedyś na jakimś piedestale miał problemy. Czytasz te biografie i okazuje się, że wcale nie było tak różowo i żadne z nich nie było kryształową postacią.
Równolegle do prowadzenia zajęć na ASP zaczęłam szukać innej pracy – wspomina Michalina. – Godziny zlecone, czyli praca na śmieciówkach, nie wystarczają w żaden sposób na utrzymanie. Zatrudniłam się wtedy w kawiarni jako kelnerka. Modliłam się, żeby moi studenci nie przyszli tam na kawę. To się na szczęście nie zdarzyło. Jak jesteś w uniformie i masz spięte włosy, to ludzie cię nie poznają. Kelnerzy są przeźroczyści. Mnie na przykład kiedyś nie poznała Magdalena Ziółkowska, ówczesna dyrektorka Bunkra Sztuki – dopowiada ze śmiechem.
Opowiadając o swojej drodze zawodowej, Michalina często podkreśla, że wszystko działo się w naturalny sposób, szło zwykłym torem. Liceum plastyczne w Dąbrowie Górniczej. Studia. Staż. Najpierw godziny zlecone, potem etat na akademii. Trzeba było cierpliwie na niego poczekać, ale krok po kroku rzeczy wydarzały się w czasie. Michalina emanuje spokojem. Jej ciepły, miękki głos jest kojący. Z tłumu nie wyróżnia jej ani ubiór, ani zachowanie. Może tylko bardzo intensywny sposób patrzenia i mocno niebieskie oczy. Zastanawiając się nad swoimi motywacjami, opowiada o mamie pielęgniarce i etosie pracy silnie obecnym w jej rodzinnym domu. Ze śmiechem wspomina młodzieńcze rozczarowania i mikro-bunty, jak sama je nazywa. W wyznaniach nie wyczuwa się żalu, a w głosie nie słychać braku pewności siebie. Jest za to sporo afirmacji i głęboka świadomość sytuacji, w której się znajduje.
Równolegle do prowadzenia zajęć na ASP zaczęłam szukać innej pracy – wspomina Michalina. – Godziny zlecone, czyli praca na śmieciówkach, nie wystarczają w żaden sposób na utrzymanie. Zatrudniłam się wtedy w kawiarni jako kelnerka. Modliłam się, żeby moi studenci nie przyszli tam na kawę. To się na szczęście nie zdarzyło. Jak jesteś w uniformie i masz spięte włosy, to ludzie cię nie poznają. Kelnerzy są przeźroczyści. Mnie na przykład kiedyś nie poznała Magdalena Ziółkowska, ówczesna dyrektorka Bunkra Sztuki – dopowiada ze śmiechem. – To było ciekawe doświadczenie. Przez całą ośmiogodzinną zmianę, byłam wyłączona z myślenia i pierwsze, co chciałam robić po tej pracy, to pójść do pracowni. W przypadku zajęć na akademii pojawia się zgrzyt, bo bezustanne rozmawianie o cudzych projektach odbiera energię, sprawia, że nie ma się aż tyle sił i motywacji, żeby wrócić do swoich rzeczy. To nie jest praca, z której da się wyjść. Nie myśleć o niej po opuszczeniu budynku. Mam jednak świadomość, że mówię to wszystko z uprzywilejowanej pozycji – dodaje. – Było to bardzo widać w czasie pandemii. Wielu moich znajomych straciło środki do życia. Mocno też odczuli brak ubezpieczenia zdrowotnego. Ja nie liczyłam na to, że to będzie zawód przynoszący mi pieniądze. Już w liceum utrzymywanie się ze sztuki wydawało mi się mało realistyczne. Wiedziałam, że rodzice będą mnie wspierali dopóki będę studiować. Jednak mniej więcej w tym samym czasie kiedy zaczęłam studia, pojawiły się pierwsze próby egzekwowania przez artystów jakichkolwiek honorariów za udziały w wystawach. Dziś już chociaż częściowo żyję z tego, co robię, choć moje rzeczy nie są łatwe komercyjnie – wyjaśnia. – Robię dużą skalę i właściwie wiadomo, że nikt tego nie kupi. Nie sądzę też, aby ktoś chciał mieć na komodzie w swoim mieszkaniu pracę z zapachem mojego byłego chłopaka. Ale nie wiem, czy się jakoś specjalnie złoszczę na ten aktualny system. Staram się jak najlepiej rozegrać te zasady, które są. Nie jestem w głębi duszy aktywistką. Nie widzę w sobie osoby dokonującej jakiegoś wielkiego przewrotu.
Przeżyłam kryzys, jak się pandemia zaczęła. Wcześniej, prowadząc galerię, co miesiąc mieliśmy wystawę. Ciągle na hardcorze. Organizacja musiała być szybka. Ja nie odpuszczam, więc wszystko musiało być zawsze na sto procent. Plus jeszcze wernisaże. Wiadomo, jak to wygląda. Trzeba dojść do siebie. A potem od nowa brać się do roboty. I nagle nic… Siedzę w domu na łóżku i gram w pingwinki na telefonie.
Sprzedawałam ciuchy we współistniejącym z galerią „Jak zapomnieć” secondhandzie. Wspólnie z Tomkiem Nowakiem i Arkiem Decem prowadziliśmy tę galerię i dużo pieniędzy z ciuchów szło na realizację wystaw galerii. Miałam trochę swoich odłożonych pieniędzy. Teraz, przez pandemię, musieli mnie wspomóc rodzice – opowiada z kolei Karolina. – Trochę pieniędzy mam z wystaw, ale wiadomo, że z samych wystaw, głównie tych w państwowych instytucjach, nie da się żyć. Od początku robię raczej efemeryczne prace, a na to rynku w Polsce nie ma. W sumie, to do tego roku nawet nie miałam portfolio – dodaje po chwili namysłu. – Cały czas albo miałam propozycje swoich wystaw, albo robiłam wystawy innym w „Jak zapomnieć”. Na nic innego nie było miejsca. Może wychodzę trochę na bananowe dziecko, ale widzę, że to jest sytuacja pokoleniowa. Rodzicom dzieci urodzonych w latach 90. bardzo zależało, żeby ich dzieciaki wszystko miały i przez to wszyscy jesteśmy trochę „rozpieszczeni”. Ale to też jest forma kontroli – komentuje po chwili. – Presji. Czujesz się zobowiązana. Do dziś dostaję od mamy na przykład ubrania à la Penelope Cruz i staniki z push-upem – mówi parskając śmiechem. Po chwili jednak poważnie dodaje: – Przeżyłam kryzys, jak się pandemia zaczęła. Wcześniej, prowadząc galerię, co miesiąc mieliśmy wystawę. Ciągle na hardcorze. Organizacja musiała być szybka. Ja nie odpuszczam, więc wszystko musiało być zawsze na sto procent. Plus jeszcze wernisaże. Wiadomo, jak to wygląda. Trzeba dojść do siebie. A potem od nowa brać się do roboty. I nagle nic… Siedzę w domu na łóżku i gram w pingwinki na telefonie. Mam teraz całą wielką wyspę pingwinków. Potem był dół totalny, a potem zaczęłam to wszystko analizować. Przez pandemię miałam moment decyzji i doszłam do tego, że to, co chcę i lubię robić, to jednak te moje rzeczy.
Orientuję się, że faktycznie spotykamy się w kawiarni, ponieważ „Jak zapomnieć” nie przetrwało pandemii, a nowe miejsce, które planują otworzyć wraz z Tomkiem Nowakiem na placu Wolnica, dopiero jest remontowane. Naszą rozmowę przerywają zresztą telefony związane z transportem drabiny i pracami budowlanymi.
Przygotowując się do naszego spotkania, odwiedzam wystawę Karoliny Jarzębak Hurr durr w Cricotece i czuję się lekko zagubiona. Satynowe nagrobki są przytulne, wręcz ładne. Do niewielkiego pomieszczenia, dawnej szatni, wchodzę omijając zbudowaną przez artystkę bramę z patyków. Trochę tu swojsko, a trochę lodowato. Zarówno krata, jak i podłoga galerii upstrzone są łańcuszkami, ogrodowym żwirkiem, elementami taniej biżuterii, lampkami, kokardkami i sztucznymi kwiatkami. Nie chodzi o to, że jest ich dużo. Nie. Ale ich obecność jest intensywna. Dźwięk wydobywający się z głośników przypomina mi opowiadane przez rówieśników historie z dzieciństwa o wywoływaniu szatana przez odtwarzanie płyt winylowych od tyłu. Przed nagrobkami wiszą szklane tafle z wygrawerowanymi tekstami i rysunkami, z których nic nie rozumiem. Są to fragmenty dyskusji i przerysowane memy. Trudno je odszyfrować.
Czasem muszę coś wytłumaczyć, nawet rówieśnikom – uspokaja mnie Karolina, kiedy gubię się w interpretacji – ale kuratorzy i kuratorki, z którymi współpracuję od dłuższego czasu z reguły większość już ogarniają. Pewne znaczenia czy konotacje pomiędzy memami umieścić trzeba w historii. Tam jest dużo odniesień i fascynuje mnie to, że historia ludzkości może też być zapisana forami internetowymi, idiotycznymi odzywkami i obrazkami z Painta. Cmentarz, który zbudowałam w Cricotece, jest cmentarzem mojej generacji. Robię podróż w przyszłość i patrzę, jak wyglądałyby zgliszcza po pokoleniu X czy Z. Nie chodzi mi o to, żeby mówić – O Boże! Myślmy co zostawimy po sobie! – Nie oczekuję wielkich rzeczy. Mam świadomość końca wielkich narracji. Robię ambient. Lubię sytuację czegoś pozostawionego, wtargnięcia w ciszę czegoś zastanego, gdzie samoistnie plecie się jakaś historia. Lubię, jak coś jest troszeczkę przesunięte albo wyobrażać sobie, że nie jestem stąd i wszystko jest dla mnie nowe. Ambient jest bardziej sensualno-zmysłowy, bardziej osobisty niż starsze określenie environment. Poza tym lubię też wpleść w wystawę muzykę albo dźwięk, a ambient to określenie wywodzące się z muzyki.
W opowieściach o postawach, artystycznym dorastaniu i własnych transformacjach, zarówno Michalina Bigaj, jak i Karolina Jarzębak podkreślają momenty decyzji i doświadczeń, które sprzyjały dokonaniu ważnych wyborów.
Ale pamiętam też, jak kolega z roku powiedział mi kiedyś, że ja wcale nie jestem rzeźbiarką, bo robiłam rzeczy które wymykały się jego klasycznej definicji rzeźby. Pamiętam, że mnie to wtedy naprawdę oburzyło. Bardzo się w tamtym okresie czułam rzeźbiarką. Później tej definicji unikałam. Na dyplom robiłam najmniej rzeźbiarską pracę, jaką tylko mogłam i jaką sobie na tamten moment wyobrażałam. 30 dni dla natury. Inspirowałam się postawą twórczą Any Mendiety i jej Earth Body Sculpture.
Zazwyczaj na początku chcemy robić to, co widzieliśmy już wcześniej, co znamy. Ja zanim poszłam na ASP widziałam ekspresyjne akty i myślałam, że też chcę taką rzeźbę zrobić. Na drugim roku zrobiłam. I ta potrzeba minęła – śmieje się Michalina. – Ale pamiętam też, jak kolega z roku powiedział mi kiedyś, że ja wcale nie jestem rzeźbiarką, bo robiłam rzeczy które wymykały się jego klasycznej definicji rzeźby. Pamiętam, że mnie to wtedy naprawdę oburzyło. Bardzo się w tamtym okresie czułam rzeźbiarką. Później tej definicji unikałam. Na dyplom robiłam najmniej rzeźbiarską pracę, jaką tylko mogłam i jaką sobie na tamten moment wyobrażałam. 30 dni dla natury. Inspirowałam się postawą twórczą Any Mendiety i jej Earth Body Sculpture. Z drugiej strony fascynowały mnie działania z góry skazane na niepowodzenie. Petr Štembera, czeski klasyk współczesności, usiłował wyhodować szczepkę rośliny w swoim naciętym ramieniu. Oczywiście dostał zakażenia. Wiedział, że w ranie nie wyrośnie mu drzewo, ale chciał wykonać gest w tym kierunku. W mojej pracy dyplomowej był tylko jeden element rzeźbiarski, co na dość tradycyjny wydział, obracający się mocno wokół form 3D, było być może wyrazem złości na to, że jakaś moja potrzeba nie została zaspokojona. Być może też dlatego zdecydowałam się pójść na studia doktoranckie do Poznania. Czułam wtedy silną potrzebę zmiany kontekstu. W doktoracie dużo miejsca poświęciłam poczuciu winy związanym z produkowaniem sztuki. Coś musimy skorygować w przyszłości, bo sztuka jest bardzo nieekologiczna. Wiele osób pewnie uważa, że w sztuce poziom znaczeń i potencjał zmiany świata jest na tyle duży, że warto. Ja nie wiem, czy sztuka faktycznie ma aż taki potencjał do zmieniania świata. Mam wątpliwości i sporo prywatnych rozterek z tym związanych. Ale nie robię jej po to, żeby zmieniać świat. Gdyby to było moim celem, to zajmowałabym się raczej aktywizmem.
Jak byłam na studiach to myślałam, że będę najbardziej autentyczna, jak skupię się na tych rzeczach, które robię w międzyczasie, mimochodem – tak swoją postawę i wybory tłumaczy Karolina. – Najwięcej chyba nauczyłam się, jak otworzyliśmy „404” na Stradomskiej: Ola Nowakowska, Martyna Kielesińska, Michał Sypień i ja. – Też tego, że ready made ma więcej sensu. Jak chcesz coś powiedzieć, to możesz to namalować albo przynieść i komuś pokazać. Dla mnie przyniesienie czegoś innym ma dużo więcej wyrazu. Po prostu niesiesz coś we własnych rękach i pokazujesz. Umieszczasz to w kontekście innych rzeczy, tak żeby ten zestaw zaczął snuć twoją historię. Czasem sobie myślę, że mogłam iść na jakieś studia, po których być może bardziej bym tej ludzkości pomogła, coś rzeczywiście zmieniła. Ale jak ktoś jest wrażliwy i umie mówić, to to też jest chyba cenne. W końcu są te wszystkie wielkie muzea i pielęgnujemy w nich tę kulturę. A granice się przesuwają. Coraz częściej mówi się o zwrocie w stronę radykalnej empatii, świadomości tego, jak bardzo jesteśmy różni. Kiedyś, jak identyfikowałaś się z jakąś subkulturą, to musiałaś być true i mieć totalnie wyczyszczoną estetykę. A style i formy to ograniczenia, które sobie sami wymyślamy. Taka silna potrzeba przynależności wynika z poczucia opresji i potrzeby czucia się częścią jakiejś grupy. Chcesz, żeby ktoś za tobą stał. A jak każdy jest swój i wszyscy mogą rozmawiać sobie o tym, jak się czują i widzą rzeczywistość, to przynależysz po prostu do świata. To wymaga większego zaangażowania wszystkich dookoła w siebie nawzajem. Czytałam kiedyś o tym, że świat powinien się składać z grup nomadów, które łączą się na chwilę, wymieniają doświadczeniem i idą dalej. Bo doświadczenie nigdy nie jest uniwersalne. Jesteśmy takim obleczonym w skórę systemem nerwowym dostosowanym do bardzo indywidualnego bagażu. Każdy, robiąc swoje rzeczy, przesuwa granice tego, co jest normalne, czyli uniwersalne. Czyli cały czas idziemy w stronę radykalnej empatii. Wiem, że to utopia. Ale chciałabym.
Magdalena Kownacka
Niezależna kuratorka, autorka tekstów o sztuce, producentka; ukończyła historię sztuki oraz Muzealnicze Studia Kuratorskie na Uniwersytecie Jagiellońskim; związana z Wydziałem Intermediów ASP w Krakowie oraz studiem Ian Moon (Jakub Julian Ziółkowski i Si On). W latach 2018 – 2020 dyrektorka programowa Krakowskiego Salonu Sztuki. Mieszka i pracuje Krakowie.