Nr 9 wiosna 2023 recenzja dyplomu Dominik Stanisławski

Czyn nieskuteczny / Czynnie skuteczny

Autor: Mateusz Woźniak
Tytuł: Czyn nieskuteczny / Czynnie skuteczny
Fragment pracy dyplomowej na Wydziale Malarstwa
Promotor: dr hab. Michał Zawada, prof. ASP
Recenzent: dr Dominik Stanisławski

↑ Mateusz Woźniak, Czerwone drzewo, średnioformatowa fotografia pozytywowa, slajd ektachrome 400, format klatki 6 × 12 cm (projekcja cyfrowa skanu)


Swego czasu zostałem poproszony o napisanie krótkiego wstępu do książki fotograficznej pewnego słabo mi znanego fotografa i filmowca po szkole katowickiej. Czytając – z satysfakcją, zaznaczmy już na początku – tekst dyplomowy Mateusza Woźniaka, w pamięci wywołał mi się ten popełniony kilka lat wstecz wstępniak, by natychmiast skleić się z opowieścią dyplomanta. Oto autocytowany z pewną swobodą fragment tamtego tekstu:

„W okresie baroku ludzie o kontrreformacyjnej orientacji wypracowali kompleksowe rozwiązania plastyczne mające prowokować odbiorców czysto wizualnie. Najpełniej ten narzędziownik realizował się w architekturze sakralnej, gdzie użyty z celowością miał wzrokowo korumpować wiernych odwiedzających świątynie. Wszystko to oczywiście na bazie przekonania o niebezpieczeństwach suchej oferty kościoła reformacyjnego. Dziś zaryzykować można by zdanie, że kontrreformatorzy, optując za widowiskowością, stawali się radykalnymi lubieżnikami formy, ludźmi hołdującymi bezpośredniości wizualnego bezwstydu.

Przywołajmy jeden tylko zabieg stosowany przez jezuickich budowniczych – contra luce, co tłumaczymy jako pod światło. (Na)przeciw światłu. Zabieg ten stosowano na przykład w realizacjach kościelnych ołtarzy. Polegał on na łączeniu wpuszczanego przez otwory okienne naturalnego światła z tkanką architektoniczną, i dalej rzeźbą oraz malarstwem. Generować to miało w pełni kontrolowaną sytuację, kiedy to odbiorca zorientowany pod światło współpracujące z przemyślanym programem plastycznym zostaje wizualnie oszołomiony, a oparty o architekturę montaż realizacji malarskich, rzeźbiarskich (i zapewne dorzucić tu możemy walory zapachowe czy psychofizjologiczne adresatów tego programu) zamieniają się w opakowanie dla światła, w pewien wy-strój/obietnicę upajającej, a do tego prawdziwej – skoro światła nie sposób zanegować – przygody [czy też tajemnicy – przygoda ma coś do czynienia z pojęciem tajemnicy, dopowiedzmy to sobie dzisiaj].

Pomyślmy, jak dalece możemy doszukiwać się w contra luce proweniencji fotograficznych. W pewnym sensie obiektyw aparatu zawsze kierowany jest pod światło”, także obiektyw Mateusza Woźniaka, malarza, który deklaratywnie rezygnuje z medium właściwego dla wydziału, w którym broni swój dyplom, ale któremu nie udaje się, jak widzimy, rezygnacja z kierowania wzroku contra luce.

Tak więc zostajemy tutaj wywołani. Postawieni w sytuacji… otóż wrzucony jestem w sytuację, kiedy czyjeś spojrzenie wywołuje we mnie mowę. I że w gruncie rzeczy to niesamowite, i ta niesamowitość buduje się – znowu – w kontrze do swej oczywistości.

Mały eksperyment.

Zbudujmy sobie następującą figurę:

pismo to fotografia

mowa to film (dla jasności: jak kino, czyli obraz ruchomy, nie chodzi tutaj o film w sensie fizycznego nośnika, celuloidu)

Czytając tekst dyplomanta widzę minę Jacka Nicholsona u Milosa Formana. Pojawia się właśnie jako fotografia, w pewnym unieruchomieniu, podobnie jak twarz siostry Rached, którą, nastolatkiem będąc, inaczej sobie wyobrażałem, czytając Kena Keseya. Ale to są stillsy. I tego Nicholsona mam jednego, określonego i we mnie stabilnego, i nawet nie wiem, czy w samym filmie znalazłbym go właśnie takiego, czy nie cieszy mnie obecnie jedynie jakaś wariacja, jakieś echo zmontowane na bazie kadrów filmowych, filtrowanych przez czas, jaki upłynął od moich spojrzeń. Jak wiadomo, niewinne oko nie istnieje.

Tymczasem gdy mówimy, uruchamiamy jednak ciągi, i nawet jeśli oparte są one o stills, to łączą się w jakieś łańcuchy, czyli łączniki elastyczne, ale względnie trwałe, takie, które wyznaczają całkiem nieprzypadkowe linie, po których będziemy podążać. Podążać wzrokiem, a więc spojrzenia będą przyłączać się do jakiejś opowieści. Spojrzenia będą towarzyszami mowy, tak jak fotografie towarzyszą filmowej projekcji, na mocy technicznych uwarunkowań z jednej strony, filozoficzno-psychologicznych z drugiej.

Co zatem robi Mateusz Woźniak?

Otóż, jak sobie to tutaj projektuje, wytwarza punkty. Te punkty to są zapisy. Dokumenty. Mają konkretne koordynaty, dotyczą tego wydarzenia, tamtej sytuacji, tej osoby, tamtego zwierzęcia, zdają relację z tego spojrzenia. To są swego rodzaju certyfikaty, które nie roszczą sobie praw do uniwersalności.

Nie muszą.

Oczywiście, co do zasady certyfikat powinien opierać się o jakieś uniwersalia, a choć fotografie Woźniaka w mojej opinii nie obciążają się takimi ambicjami, to jednak nie przestają certyfikować. Ale co certyfikować? – zapyta ktoś w szczególarskim zacięciu… Otóż jakieś klatki z filmu, który tak czy inaczej, potoczy się dalej. Jak wszystkie opowieści za nami, te, w których teraz jesteśmy, i te, które przed nami. I że dzięki tym dokumentom ten film (zamiennie mogę mówić ta opowieść) nabierze jakiejś komunikowalnej formy. Co nie znaczy, że uda nam się dotrzeć do sedna osobistego świata autora, już to z racji stopnia złożoności wysyłanego komunikatu, już to z powodu nieuchronnych ograniczeń poznawczych odbiorcy_czyni, utrzymuję, że istotny okaże się fakt samej komunikacji. „Proszę bardzo, jestem tu!” A skoro tak, my na to odpowiemy: „proszę bardzo, a my tutaj!”.

No właśnie! Tekst i obrazy Mateusza wywołały we mnie jeszcze coś. Przypomniałem sobie, jak bardzo interesowałem się kiedyś filozofią języka, lingwistyką, językoznawstwem. Przywołam jeden aspekt z tego pola, który intencjonalnie łączę z tytułem dyplomu – koniec końców wypadałoby nie negować kodu, w jakim programowana jest obrona dyplomu magisterskiego na Wydziale Malarstwa Akademii Sztuk Pięknych im. Jana Matejki w Krakowie przy placu Matejki 13.

Mateusz w swojej praktyce zajmuje się, jak to sobie układam w tym tekście, aktami mowy. John Langshaw Austin, jeden z czołowych filozofów języka, wyróżnia szereg aktów mowy, ale wśród nich jeden jest szczególnie ciekawy z punktu widzenia twórcy w ogóle, twórcy wizualnego w szczególe. Chodzi o tzw. performatywy. To te sytuacje, kiedy wypowiedź na temat jakiegoś fragmentu rzeczywistości wyprzedza ten fragment na linii czasu. Językowe przykłady performatywów to „ogłaszam was żoną i mężem”, „igrzyska olimpijskie uważam za otwarte” czy „nadaję ci imię Bernadetta”. Sam akt mowy wytwarza stan faktyczny, ponieważ dana wypowiedź w tajemniczy sposób ustanawia konsensus co do tej kwestii. Słowem raczej nikt nie zaneguje faktu, który zostanie wykreowany przez przewodniczącego komisji przy użyciu sformułowania o nadaniu tytułu magistra sztuki. Oczywiście, by to „zaklęcie” zadziałało skutecznie, wcześniej dyplomant musi wykonać pracę, komisja musi się zebrać w danym czasie i miejscu, recenzent musi nastawić budzik na 6 rano, żeby napisać recenzję, itp., ale bez uprawnionego performatywu to wszystko na nic.

Mój zabieg polega w tym miejscy na tym, że dyplomant dokonuje performatywów, generując wypowiedzi wizualne. Oczywiście wchodzi w zastaną rzeczywistość, ale porusza się w tym od gestu do gestu wskazania oraz nadania znaczenia.

W pewnym sensie subiektyw aparatu zawsze kierowany jest pod światło, także obiektyw Mateusza Woźniaka, któremu nie udała się, jak widzimy, rezygnacja z kierowania wzroku contra luce.