Nr 8 zima 2023 felieton Łukasz Białkowski

Byle do wiosny

Czy mamy za co pochwalić naszych przodków? Naszych, czyli Polaków. I zupełnie nie mam na myśli tych, którzy biegali od powstania do powstania, walcząc o niepodległy byt „narodu”. Przecież mieli na celu raczej o niepodległą działalność ich dworków, a sam ten naród ograniczał się do tychże dworków mieszkańców. Chodzi mi o decyzję, jaką podjęli około VI–VII wieku naszej ery wąsaci pra-Januszowie, gdy wbili dzidy w ziemię między Wartą a Notecią i stwierdzili, że tu zostają. Mogli przecież pójść dalej. Choćby tam, dokąd poszli inni Słowianie – Serbowie czy Chorwaci. Tamci nie certolili się w tańcu i stwierdzili, że jeśli już iść, to na całość, na południe, w kierunku Morza Śródziemnego. Nie udało im się wprawdzie tam dotrzeć, za sam pomysł należy się jednak szacunek. Nie wiem, jakie motywacje kierowały tymi ostatnimi, ale przynajmniej ze względu na klimat wybrali zdecydowanie lepiej.

Pra-Januszowie zostali tutaj. I od tego czasu wyznacznikiem naszego losu, myślenia i zachowania jest ozimina. Tak, tak, dokładnie. Ozimina. W regionie, gdzie temperatury wahają się od -30 stopni Celsjusza w zimie do +35 latem, trudno się przyzwyczaić. Jeszcze sto lat temu, gdy wyraźniejsze były okresy przejściowe między zimą i latem, i gdy przedwiośnie nie kojarzyło się jedynie z lekturą szkolną, może było trochę łatwiej. Jednak dalej podstawowym problemem jest przechodzenie od skrajnego upału w lecie do skrajnego zimna kilka miesięcy później. Pomijam już fakt, że sama „infrastruktura budowlana”, w której zamieszkiwali – ziemianki dzielone razem z kozami, baranami i kurami – powinna tych naszych przodków nakłonić do tego, żeby wiać jak najdalej na południe. Tam, gdzie klimat jest łagodniejszy, przejścia pomiędzy porami roku nie tak gwałtowne, temperatury zimą znośne, a powietrze latem mniej wilgotne. Czy to domniemane słowiańskie lenistwo, czy zwyczajna niemoc spowodowały jednak, że zostali tutaj i postanowili się przyzwyczajać? Nie przyzwyczaić, ale przyzwyczajać. Dwa razy do roku, regularnie, tak przez kilkaset stuleci. Najpierw to mentalne i biologiczne odtajanie po zimie, wyczekiwanie na promienie słońca i ciekawe kukanie poza ziemiankę, czy już się robi cieplej. A kilka miesięcy później to stopniowe zamrażanie, zamykanie się w sobie, przechodzenie w tryb przetrwalnikowy. Ani tacy, ani tacy. Ani zimni, ani gorący. Ciągle w stanie przejściowym. Nic dziwnego, że wieszcz mówił, że naród jest jak lawa, na zewnątrz jakaś taka zimna i plugawa, zastygła, a jedynie wewnątrz buzuje. Raz po raz wytryśnie, ale na krótko, bo potem znowu trzeba się wycofać do środka.

Chociaż nosimy się jak młodzi, zdolni z wielkich miast, to wszyscy – o czym kilka lat temu przypominał Andrzej Leder w Prześnionej rewolucji – łatwo zapominamy, że około trzy czwarte współczesnych Polaków pochodzi ze wsi: chłopi z chłopów, chłopki z chłopek. A przecież tam, na wsi, najdłużej przetrwały formy obyczajowości i rytuały zgodne z cyklami przyrody. To tam natura, klimat, warunki pogodowe najbardziej dawały się we znaki i do nich dostosowany jest i był rytm pracy oraz świętowania. Nasza wielkomiejskość, światowość, to wciąż przecież jedynie aspiracje, bo jeszcze dwa lub trzy pokolenia temu nasz przodek wyskakiwał na mrozie z kurnej chaty za potrzebą albo zdejmował przed panem baranią czapę. Jako aspiracje są równie prowincjonalne co nieprzepracowane pochodzenie. A razem z pochodzeniem, które skrzętnie przed sobą chowamy, tkwić w nas musi ta przetrwalnikowa mentalność. Razem z rytmem pór roku kazała się albo otwierać, albo zamykać, ale nigdy na stałe, w przekonaniu, że wkrótce będzie inaczej.

Niby co jakiś czas przelewają się przez rodzimą kulturę i sztukę wątki chłopomanii. Młoda Polska podchwyciła wątek chłopa, skupiając się fasadowo na folklorze i za bratanie się z ludem uznając śluby z chłopkami; PRL-owska propaganda, mimo deklaratywnego uwielbienia dla wsi, w pamięci pozostawiła tylko Cepelię; również działania Grupy Lucim – niezwykłe i zasługujące dogłębne zbadanie – także celebrowały wieś, zamiast ją przyswoić, a „odkryty” przez kuratorów wątek wiejski w młodej polskiej sztuce potraktowano co najmniej powierzchownie, o ile również nie folklorystycznie. Nikt nie chciał zgłębić zakorzenionego w Polaku charakteru chłopa. Charakteru, który tak bardzo upodabnia nas do oziminy.

Ta, oczywiście z przymrużeniem oka zarysowana metafora – zmiennej i skrajnej temperatury, która wpływa na postrzeganie rzeczywistości – ma przecież całkiem poważne konotacje. Polskie sztuki wizualne całkowicie je przeoczyły. Kolejną szansą, żeby się im przyjrzeć, jest szerząca się od Petersburga, przez Mińsk, Warszawę, aż do Pragi moda na słowiańskość. I chociaż pozornie wydawać się może, że jej przesycenie wątkami postsowieckimi to wyłącznie wyraz historycznej nostalgii lub przynajmniej powracającej cyklicznie popularności retro-stylów z wcześniejszych dekad, to przynajmniej w dwóch wymiarach może przynieść ciekawe skutki. Po pierwsze, wykorzystując (post)sowieckie motywy, pokolenie urodzone w latach 90. nie tylko nostalgicznie sięga po wspomnienia z dzieciństwa. Zderzając brutalność i nieokrzesanie wyglądu ówczesnej klasy robotniczej, mieszkańców małych miasteczek i wsi z obecnymi, zachodnimi standardami, wywołuje pytania nie tylko o to, czy i jakim kosztem udała się w demoludach transformacja gospodarcza. Każe się zastanawiać również nad skutkami gwałtownej industrializacji terenów na wschód od Łaby. O to, dlaczego „skok cywilizacyjny” rozciągający się na przestrzeni kilku pokoleń był tak powierzchowny i dlaczego awans społeczny całej rzeszy ludności migrującej ze wsi do ośrodków przemysłowych był tak kruchy. Po drugie, wyraźnie afirmując własną przeszłość i wcześniej marginalizowane (bo niepasujące do zachodnich aspiracji) motywy, penetruje tożsamość i stawia pytania o relacje tego regionu Europy z jej zachodnią częścią.

Może więc metafora oziminy, chociaż zbyt grubo ciosana i rubaszna, żeby mogła być prawdziwa, jakoś tam trafia w sedno? Może ta przetrwalnikowość całkiem zgrabnie opisuje naszą kondycję – Słowian, Polaków, tutejszych? Ciągle między Wschodem i Zachodem; ani kolonie, ani mocarstwa; ani uprzemysłowieni, ani zacofani. Ani zimni, ani gorący. To jeden aspekt oziminy. Kolejny to jej bezpośrednia konsekwencja. Świetnie uchwycił ją Ziemowit Szczerek, który często tekstach podkreśla te „przetrwalnikowe” elementy polskiej tożsamości. Przede wszystkim, to ciągłe przerzucanie odpowiedzialności za los kraju na innych, większych, którzy ograniczają lub niewystarczająco pomagają – jak ten pan, co chłopa pańszczyzną dręczył. Poza tym, brak dbałości o przestrzeń publiczną, a także skłonność do prowizorki i tymczasowości w architekturze. Jeśli to pana, niech on się martwi. Ważne, żeby coś sklecić. Ważne, żeby przetrwać. Byle do wiosny.

Łukasz Białkowski

Łukasz Białkowski

Krytyk sztuki, niezależny kurator, wykładowca akademicki. Publikował w wielu czasopismach (m.in. „Szum”, „Obieg”, „Przekrój”, „Znak”), katalogach wystaw i monografiach książkowych. Autor książek Celebracja braku. Sztuka współczesna i gry z widzialnością, Nieszczere pole. Szkice o sztuce i Figury na biegunach. Narracje silnego i słabego podmiotu twórczego. Członek AICA. Adiunkt w Katedrze Nauk o Sztuce na Uniwersytecie Pedagogicznym w Krakowie, wykłada również na Wydziale Grafiki Akademii Sztuk Pięknych w Krakowie.