Nr 2 lato 2021 felietony Agnieszka Rayzacher

Bez litości

↑ Natalia LL i Agnieszka Rayzacher na Frieze New York 2015, indywidualna wystawa Natalii LL w ramach sekcji Spotlight, fot. Zuzanna Derlacz

Jeśli ktoś spodziewa się przeczytać w tym tekście o rekordach cenowych, podziale rynku oraz „największych graczach”, to srogo się rozczaruje. Nie jestem dyplomowaną specjalistką od rynku sztuki – znam go za to z praktyki, można powiedzieć, że obcuję z nim niemal codziennie.

Od kilkunastu lat prowadzę w Warszawie niewielką galerię – lokal_30. Czy to uprawnia mnie do wypowiadania się na temat handlu sztuką? I tak, i nie. Z jednej strony, chcąc nie chcąc, muszę się tą dziedziną działalności galeryjnej zajmować, z drugiej zaś nie zgłębiam jej teorii, choć czasem jednak coś czytam. Tak się również składa, że od czasu do czasu jestem proszona o wypowiedzi na tematy rynkowe, a od półtora roku znalazłam się w szacownym gronie wykładowców studiów podyplomowych „Zarządzanie na rynku dzieł sztuki” przy Wydziale Zarządzania Uniwersytetu Warszawskiego. Skoro tak wiele osób ufa, że choć trochę orientuję się w temacie, to być może jest w tym ziarenko prawdy.

Dawno temu, kiedy studiowałam historię sztuki, naszym profesorom nie przechodziło nawet przez myśl, że któreś z nas mogłoby kiedyś mieć do czynienia z rynkiem. W zamierzchłych czasach, na początku lat 90., sprzedaż dzieł sztuki w Polsce wydawała się absolutną abstrakcją, choć już pod koniec lat 80. zaczęły powstawać galerie komercyjne. Były to wprawdzie zazwyczaj galerie-sklepy, ale warto pamiętać, że w 1985 roku powstał krakowski Zderzak, a jeszcze w 1977 zaistniała w Warszawie Galeria Piotra Nowickiego, pierwsza, która w tej dziedzinie przełamywała ówczesny państwowy monopol. Oczywiście, nieliczne galerie sprzedawały przede wszystkim malarstwo, grafikę, a Piotr Nowicki przez wiele lat handlował również biżuterią artystyczną (galeria PN mieściła się wówczas w pawilonach handlowych na tyłach Nowego Światu w Warszawie).

Wypowiadam się jako nikt konkretny, widok wystawy Jakuba Glińskiego i Jana Możdżyńskiego

Rynek sztuki nikogo nie zbawi, ale może być dobrym narzędziem w ręku umiejętnych graczy. Może dać szansę na rozwój osobom artystycznym, może też przyczynić się do totalnych malwersacji lub zaprzeczyć wszystkim dotychczasowym zasadom swojego funkcjonowania. Najlepszym dowodem jest szaleństwo związane z tokenami NFT i wielomilionową sprzedażą „dzieła” człowieka, o którego istnieniu nie słyszał prawie nikt, a w każdym razie nikt zajmujący się profesjonalnie sztuką i jej sprzedażą. Tu jednak też pojawia się szansa na sprzedaż dzieł renomowanych artystów.

Moja Mama, kiedy założyłam galerię i jako tako już mi to zaczęło wychodzić, nie mogła się nadziwić, że jej córka, magistra historii sztuki, jest w stanie ogarnąć ten „biznes”. Tłumaczyłam Mamie, że z tym biznesem to różnie bywa, a od liczenia są księgowi, ale z drugiej strony zaciekawiła mnie ta wizja humanistki – totalnej ciapy, niepotrafiącej zliczyć do dziesięciu, że o prowadzeniu małej fundacji nie wspomnę. W czasie studiów gościłam też w wakacje w pięknym prowansalskim domu u znajomej Francuzki, która kiedyś po spożyciu zbyt dużej dawki rosé prosto z winnicy, zrobiła mi karczemną awanturę, że wybierając taki kierunek skazuję moich biednych rodziców na wieczne dotowanie niepotrafiącego utrzymać się dziecka.

Przepraszam za ten osobisty wstęp, ale bardzo ciekawią mnie stereotypy dotyczące tego, co na styku sztuki i pieniędzy. Kolejnym z nich jest na polskim gruncie wciąż utrzymujące się odium związane ze sprzedażą dzieł. Jest to z całą pewnością dziedzictwo komuny, pozostałość po dawnych czasach, choć od roku 1989 udało nam się wychować i wykształcić pokolenie osób, które tamtej epoki nie mogą pamiętać. W tym pokoleniu cała nadzieja. Nie chodzi o to, żeby dzisiejsi dwudziesto- i trzydziestolatkowie całkowicie afirmowali rynkowość sztuki, ale o uznanie, że jest to coś, co istnieje i bez czego, czy tego chcemy czy nie, współczesna scena artystyczna byłaby niepełna. Szczerze mówiąc, ja sama mam wielokrotnie wątpliwości związane z tym, czy nie lepiej by było niektórych artystów „nie wpuszczać na rynek”. Nie mam tu na myśli słabości prac, ale fakt, że wielu „osobom artystycznym” wizja sprzedaży dzieła, a szczególnie kolejnych dzieł, najzwyczajniej w świecie nie służy. Szczególnie w młodym wieku paradygmat sprzedaży może być szkodliwy, ale z drugiej strony, zdaję sobie sprawę z tego, że mając wizję zarobku trudno się przed tym paradygmatem ustrzec. To naprawdę trudne zadanie, które wielu osobom się nie powiodło, bo tzw. rynek jest żarłoczny i bezwzględny. Łatwo dla niego stracić głowę. Warto mieć przy sobie zaufaną, najlepiej doświadczoną osobę, która będzie potrafiła doradzić, jak znaleźć złoty środek – móc się utrzymać, pozostając wierną samej sobie. To trudne, ale przecież wielu się udało.

Wracając do stereotypów – dotyczą one także równie ważnych jak twórczynie i twórcy uczestniczek rynku, a są nimi osoby kolekcjonujące. Na ich łasce i niełasce jesteśmy zarówno my, galerzystki, jak i osoby artystyczne. Trzeba powiedzieć, że ich rola i znaczenie ewoluowały od funkcji zwykłych klientów w kierunku znawców, ekspertów, a czasem nawet wyroczni. Ich opinia dla niektórych jest ważniejsza niż zdanie krytyczki sztuki, choć to przecież ta ostatnia powinna mieć największy autorytet. Duet kolekcjonerski Piotr Bazylko/Krzysztof Masiewicz zdobył sobie uznanie wydając już po raz drugi Przewodnik kolekcjonera sztuki najnowszej. Ta obszerna pozycja jest dowodem na to, że grono osób zainteresowanych kupowaniem sztuki poszerza się i że są to osoby zainteresowane inwestowaniem nie tylko w sztukę, ale i w wiedzę. W czasach pandemii pojawiło się też sporo kursów i wykładów online skierowanych właśnie do tego grona. To napawa optymizmem, bo – jak wiadomo – edukacja jest podstawą świadomego kupowania dzieł sztuki, co z kolei wpływa na powstanie poważnego rynku sztuki, gdzie decyzje i strategie są przemyślane, i gdzie jest jednocześnie miejsce dla wrażliwców, szaleńców, a także dla inwestorów.

Kolejnym aspektem są relacje osób kolekcjonujących i artystycznych. Jeden z zaprzyjaźnionych kolekcjonerów w wywiadzie udzielonym biznesowemu magazynowi powiedział ważną, moim zdaniem, rzecz: kupowanie dzieł sztuki nie powinno być formą wsparcia. Tomasz Pasiek, bo o nim mowa, uważa, że to właśnie osoba kupująca dzieła sztuki powinna czuć się dowartościowana i wyróżniona, bo nabywa coś więcej niż ciekawy obiekt. Wspomniał też, że w jego odczuciu nie należy traktować twórczyń i twórców jako życiowych ciamajd, którym wciąż trzeba pomagać.

To oczywiście opinia subiektywna, ale nie sposób choć w części się z nią nie zgodzić – prawda jest bowiem taka, że to kolekcjonerzy nabywający prace zazwyczaj po kilku latach zyskują, czasem nawet wielokrotność tego, co zainwestowali. Prosta reguła jest taka – jeśli kupuje się w zaufanym miejscu (oczywiście najlepiej w galerii), to naprawdę nie sposób na takiej transakcji stracić. Ceny dzieł sztuki rosną zdecydowanie szybciej niż idąca wciąż w górę stopa inflacji. Dialektyka wspierania biednych artystów została wymyślona przede wszystkim w celu dodania obiektowi transakcji innego rodzaju wartości, dla połechtania ego tych, którzy kupują. Czasem to działa, ale to jednak dość krótkowzroczna strategia, bo stawia pod znakiem zapytania wartość artystyczną dzieła sztuki, a jeśli ktoś miałby nabywać daną pracę z litości, to być może lepiej wesprzeć autora/-kę w inny sposób.

Sama jednak, rok temu, na początku pandemii zaczęłam się zastanawiać nad istotą kolekcjonowania dzieł sztuki w czasach kryzysu i nad pytaniem, jak należy to rozwiązać, możliwie najbardziej demokratycznie i sprawiedliwie. Nie wiedziałam wtedy jeszcze, że pandemia – po początkowych wahaniach – wcale tak bardzo rynkowi sztuki nie zaszkodzi. Oczywiście, „rynek sztuki” jest totalnym uogólnieniem – składają się przecież na niego tzw. mniejsi i więksi gracze i nie ma się co łudzić – równość, braterstwo i siostrzeństwo, to nie są wartości tego świata. Na tej scenie występują ogromne domy aukcyjne, galerie-koncerny, a także niewielkie autorskie galeryjki czy nowe miejsca sztuki, które dopiero zaczynają torować sobie drogę. W pandemicznym czasie większość gigantów (jak to zwykle bywa) pomnożyła zyski, podczas gdy tym biedniejszym nie udało się przetrwać. Świat sztuki, świat galerii jest bardzo zhierarchizowany – widać to najlepiej na przykładzie wielkich targów sztuki, takich jak Frieze, w którym od lat już biorę udział (w pandemii tylko online). Najbogatsi puszą się w swoich ogromnych stoiskach, przyjmując tłumy szykownych gości. Ci mniejsi muszą się zadowolić mniejszymi (bo o wiele tańszymi) stanowiskami i grać rolę wypełniaczy, choć na szczęście dobrzy krytycy, kuratorzy i wytrawni kolekcjonerzy potrafią do nich dotrzeć, wyłuskać perły w świecie blichtru, pobrzękujących bransolet i błyszczących rolexów.

Zresztą targi sztuki – to targowisko artworldowej próżności – chyba najbardziej odczuwają skutki pandemicznego kryzysu: ograniczenia mobilności, zakazu organizowania wielkich imprez, lęku przed bliskim kontaktem z innymi ludźmi. Większość ważnych targów już od roku funkcjonuje online. I znów – giganci się cieszą, bo i tak mają swoje siedziby w Nowym Jorku, Londynie czy Hong Kongu, a wersja online działa dla nich jak rodzaj katalogu internetowego. Mniejsi starają się zaczarować ekran komputera, z którego być może wyłoni się jakiś kolekcjoner. Ale to z pewnością się zmieni – ludzie przyzwyczają się do nowego sposobu kupowania dzieł sztuki, tak jak szybko przyzwyczaili się do kupowania przez Internet butów czy marchewki. Być może wielkie targi już nigdy nie powrócą w takiej postaci, w jakiej funkcjonowały dotychczas. Czy to jest moment historyczny, czas przełomu? Niewykluczone.

Rynek sztuki nikogo nie zbawi, ale może być dobrym narzędziem w ręku umiejętnych graczy. Może dać szansę na rozwój osobom artystycznym, może też przyczynić się do totalnych malwersacji lub zaprzeczyć wszystkim dotychczasowym zasadom swojego funkcjonowania. Najlepszym dowodem jest szaleństwo związane z tokenami NFT i wielomilionową sprzedażą „dzieła” człowieka, o którego istnieniu nie słyszał prawie nikt, a w każdym razie nikt zajmujący się profesjonalnie sztuką i jej sprzedażą. Tu jednak też pojawia się szansa na sprzedaż dzieł renomowanych artystów. To już zaczyna się dziać na naszych oczach, a pandemiczne uwięzienie przed komputerami tylko ten proces przyśpiesza. Nikt nie może sobie pozwolić na bezruch; rynek, ten dziwny konstrukt, tworzony przez setki tysięcy osób, tego nie „lubi”. Trzeba się dostosować, ale też pozostać sobą. Być na czasie, ale nie dać się zwariować. Robić dobre wystawy, realizować swój program, nie zostając jednocześnie w tyle. Traktować rynek jako narzędzie do realizacji własnych planów.

 

 

 

 

Agnieszka Rayzacher

Agnieszka Rayzacher

Krytyczka sztuki, kuratorka, prowadzi w Warszawie lokal_30 – feministyczną instytucję sztuki. W swojej praktyce skupia się na badaniu i prezentacji twórczości artystek oraz osób sojuszniczych. Współprowadzi Seminarium Feministyczne poświęcone sztuce i feminizmowi. Kuratorka, m.in.: I HAVE A DREAM, Muzeum Współczesne Wrocław i Center for Contemporary Art, Thessaloniki (2012 i 2013); Sleepless in Warsaw, A.I.R. Gallery, New York (2022). Redaktorka książek i autorka tekstów.